Adopcje w pakiecie – jak to się zaczęło…

Pomysł adopcji w pakiecie zrodził się samoistnie. Ludzie wiedzą, że mam szczególnie miękkie serce do tych kalekich. Ja, taka twarda kobieta, mocno stąpająca po ziemi, jestem w stanie zawrzeć pakt z diabłem dla dobra tych z odrobinę innej bajki.

Mam ja i one to szczęście, że stworzyłam mocną ekipę ratującą. Wyjątkowi wolontariusze, mega zdolni lekarze, można wspólnie góry przenosić.

Lata temu byłam bardzo szczęśliwa, gdy trafiała się fajna osoba, która otwierała serce niepełnosprawnemu kociakowi. Ale sytuacja zmieniała się diametralnie, kiedy jakieś 9 lat temu, w wyniku na pozór prostej interwencji, przyjęłam kilka kociąt z oczami uszkodzonymi kocim katarem. Oczywiście operacje były nieuniknione. Nie jedno, nie dwa, ale cała szóstka miała w takim stopniu zdeformowaną rogówkę, że nawet nie oponowałam zbyt mocno przed zabiegami.
– Magda, zlituj się, jak ja je wydam?
– Wyjścia są dwa operacja albo eutanazja… To Twoja Fundacja, Ty ponosisz za maluchy odpowiedzialność.
– Ale pomóż mi choć trochę, co byś zrobiła będąc na moim miejscu?
Aż podskoczyła!
– Nigdy nie będę na Twoim miejscu na szczęście!!! Zwariowałabym na bank!!! Wszyscy, którzy Cię znają, potwierdzą moje zdanie. Ten cyrk z kotami i ich opiekunami tylko Ty umiesz ogarnąć i trzymać w ryzach. Na szczęście dla nas – lekarzy i mruczących pacjentów.

Nie po to ratowałam by uśpić… Patrzyłam na bawiące się koty myśląc intensywnie. Rozmowa toczyła się oczywiście „na dole”, w lecznicowym szpitalu.
– Jest dobra pora, już mam drzwi zamknięte, nie wyjdą do ogrodu… Muszę nauczyć je codziennego życia, a potem pomyślę co zrobię dalej…
Magda pokiwała głową.

– Zatem decyzja podjęta? Ustalać zbiegi? Wiesz, że musimy zrobić je wszystkie jednego dnia, jeśli nie mamy rozdzielać?
– Działaj!

Kociaki zabrałam po rehabilitacji do siebie. W moim domu klatki nie są akceptowalne, więc po kilku dniach zniknęły.
Miały wspólnie troje oczu, trzy z nich były kompletnie niewidome.
Raz tylko usłyszałam pytanie w typie prośby: „Mam nadzieję, że wiesz co robisz, zima szybko minie… One nie są bezpieczne w naszym ogrodzie”. Dość byłam przerażona własną odwagą.

Nie spieszyłam się.
Patrzyłam jak rosły, jak się bawiły, psociły. Kiedy poznały topografię domu, urządzały dzikie gonitwy po schodach, wskakiwały na parapet, wygrzewały się na kaloryferach, bezbłędnie korzystały z kuwety, umiały nawet skutecznie żebrać podczas posiłków. Banda ślepaczków kompletnie się nie różniła od typowych podopiecznych bywających moimi tymczasami.

Spostrzegałam, że nawiązały się sympatie i te widzące przyjęły rolę opiekuna. Wiedziałam, że jest pomysł na adopcję i nie muszę szukać sześciu domów, a wystarczą tylko trzy wspaniałe istoty.
Ciężar spadł mi z serca.

Teraz już w innym totalnie nastroju pisałam posty adopcyjne.
Weryfikowałam ostro, nie uznawałam żadnych zawahań chętnych, odrzucałam wszystkich, do których miałam nawet odrobinę wątpliwości.
– Nie za ostro traktujesz tych ludzi?
– Nie, bo nie są zwykłe adopcje – ucięłam temat. – To moje koty i moja Fundacja, nie muszę się godzić na bylejakość, szczególnie w ich przypadku!
Szybciej niż myślałam pojawili się po moje ślepaczki Ludzie. Na Święta przyleciały fotki i życzenia. Płakałam z radości widząc maluchy wspinające się po choince, turlające zdjętą bombkę. To były dzięki nim jedne z piękniejszych Świąt.

Potem już poleciało.
Kiedy trafiał się kociak do operacji obu gałek ocznych starałam się dokoptować mu kompana, brata lub siostrę w podobnym wieku. Bogatsza o sukces potrójnej adopcji łączonej budowałam bazę dla siebie ale i dla doktorów wiedząc, że tamta decyzja będzie procentować w kolejnych interwencjach. Zdobyliśmy punkt wsparcia ale i przypomnienie, że warto podejmować nawet znaczne ryzyko, że obawa i strach nie powinny w takich momentach przesądzać o losie, że idee są piękne, ale tylko wtedy, kiedy przekuwają się na faktyczne ratowanie kotów.