Chrzest łapankowy #3

Gosia, zgłosiła się do zadań specjalnych: transport i łapankowe interwencje. Dotąd odławiała, ale pojedyncze, teraz miała okazję na szybkie, bezpłatne szkolenie pod moim okiem.

Uwielbiam łapać koty. Znam ich reakcje, zachowania, psychikę, jestem dobrym nauczycielem. Nauczyłam nie jedną wolontariuszkę. Tym  razem nie pytałam, sama wyznaczyłam sobie pomoc. Nie miałam czasu, bowiem jesień to generalnie pora kiepska do łapania kotów, zimno, chłodno, szybko zapada zmrok no i padają deszcze. Same minusy, dodatkowo odległość , konieczność dotarcia na drugi koniec Łodzi. Zagadką jest kwestia współpracy karmicieli,  zrozumienia konieczności wykonywania moich zaleceń, no i czynnik najbardziej trudny do przewidzenia: jak się na całą akcje będą zapatrywały koty!

Dzień pierwszy:

Zjawiłyśmy się punktualnie o 10.

Rozczuliło mnie powitanie: dwa Gołąbki w wieku przepięknym, dzielnie trzymają się za ręce patrząc na nas z zainteresowaniem, z obawą ale i niepokojem. Mimo uśmiechu, wyczuwam ich zdenerwowanie, przecież kiedyś raz już zaufali, w efekcie ktoś uśpił im koty.

Wiedziałam, że na dzień dobry mam trudno.

– Opowiem Państwu odrobinę o Kociej Mamie, dlaczego ją założyłam, kto mnie na nią namówił, dlaczego łapię koty na zabiegi i tak dla ciekawostki co jeszcze robi Fundacja. – zaczęłam, żeby rozładować napięcie.

Troszkę poopowiadam kto ze mną działa, według jakiego klucza buduję poszczególne zespoły, kogo nie oddam za żadne skarby innej organizacji, a jakich ludzi eliminuje z grupy. Zaintrygowałam ich tym wywodem, budowałam relację, by mogli się otworzyć i szczerze rozmawiać.

Miałam świadomość, ile zależy od dzisiejszego spotkania. Zaraz mi stanął w pamięci Leon, którego też ponownie musiałam nauczyć zaufania, ale w przypadku Tych Państwa nie miałam zbyt dużo czasu.

Syn Opiekunów nie przesadził ze swoją obawą, kocia sprawa  wymknęła się  ewidentnie spod kontroli.

Zabiegi to krok pierwszy.

Stawiałyśmy  łapki i wyjaśniałyśmy każdą czynność. Oboje asystowali, posypały się pytania, wiedziałam, że porównują sytuacje.

Padały pytania konkretne: o liczbę wolontariuszek i wolontariuszy, o zakres świadczonych usług, o losy odłowionych kotów, o lecznice, które z nami współpracują, według jakich aspektów  je dobieram, jak dzielę funkcję szefowej  z innymi obowiązkami, co oznacza termin enklawa i w jakim celu oklejone są kontenery, ile mam klatek łapek, dlaczego do kontenera wkładam podkład, a klatkę nakrywam kocem kiedy się złapie delikwent…

Pytali, a ja wyjaśniałam, krótko, rzeczowo, fachowo.

W tym czasie przekładałyśmy złapane.

Zasada jest prosta: jeśli utrzymany jest zakaz karmienia w asyście opiekuna jestem w stanie co do jednego wyłapać.  Współpracujący Karmiciel jest  podstawą sukcesu, jego obecność jest  dla kotów nadzieją na posiłek ale zarazem usypia czujność. Generalnie na pierwszy ogień idą łasuchy. Tracą ostrożność czując pachnącą karmę.

Złapałyśmy tego dnia 8, ale do lecznicy pojechało 7, bowiem jeden kociak uciekł podczas przekładnia. Był to błąd na który pozwoliłam świadomie, to było doświadczenie, na które musiałam się zgodzić, by rozwiać wątpliwości i spekulacje odnośnie mojej wiedzy i kompetencji w temacie łapania kotów.

– Jest Pan pewien, że Pan go utrzyma podczas przekładania? – z niewinną miną zapytałam Pana, który wspiera Opiekunów kotów.
– Znam te koty, przecież codziennie się tu kręcę, mam rękawiczki.
– Nawet Pani Irena nie bierze Ich na ręce, one nie znają dotyku, proszę nie mylić tańca radości koło nóg w trakcie karmienia, one potrafią walczyć mają ostre pazurki i ząbki, trzeba wiedzieć jak złapać.

Pan miał minę z  cyklu: „Ależ mi tu opowiada ta młoda dama”, więc ja pozbyłam się reszty wyrzutów sumienia.
– Dobrze, zatem przekładamy na sygnał, uwaga Gosia, na trzy otwierasz kontener, Pan łapie i trzyma, a ja w otwieram swój i blokuję tego złapanego. Wszyscy rozumieją plan? Zatem uwaga, Gosia, pan, ja!
Akcja!!!

Mała czarna, zwinna franca jak przewidywałam pogryzła Pana tak, że musiał ją puścić. Gosia popatrzyła z wyrzutem, Pan zrejterował. Ulitowałam się i nie wyrzekłam sakramentalnego: „Przecież uprzedzałam.”

– Ależ ma Pani  nerwy – Gosia z podziwem analizowała poszczególne etapy łapanki – Wiedziała Pani, że on nie utrzyma kota…
– Gosia, na dorosłego bym się nie zgodziła by przekładał, z maluchem mogłam zaryzykować, bo złapie się jako jeden z ostatnich, ze starszym mógłby być problem. Pozwoliłam na błąd, bo tym samym potwierdziłam swoją wiedzę co w przyszłości wyeliminuje  dziwne pomysły tego Pana.

Dzień drugi. Godzina 11.

Koty nadal nie karmione.

Powitanie było kompletnie inne. Już w trakcie jazdy zadzwonił  telefon:
– Witam Pani Izo, melduję, że czekamy, brama otwarta, jesteśmy od wczoraj z żoną w szoku jak piękne kobiety z taką kulturą i  w tak humanitarny sposób łapią koty, wie Pani, mieliśmy pewne obawy…
– Ja też je miałam, rozumiem doskonale, nie mam żalu, nie chciałam drążyć przykrych wspomnień.

Tym razem Pani powitała nas z uroczym uśmiechem, już spokojna o los podopiecznych. Opowiadała o swej młodości,  też o pracy społecznej ile dobrych zmian wprowadziła w lokalną społeczność piastując urząd sołtysowej. Już inny był tego dnia panujący między nami klimat. Było rodzinnie, gościnnie, Gosia otaczała Panią opieką, bo wędrówka ogrodowymi ścieżkami nie była prostą sprawą.

Plon był fantastyczny, odłowiłyśmy 11.

– Zablokowałam lecznicę –  meldowałam Panu Jerzemu wieczorem – W zasadzie to dwie, bo te wczorajsze przerzuciłam do Anny, która umie socjalizować.
– Pani Izo, zgodnie z zaleceniem, po pań odjeździe przeliczyliśmy koty, jeszcze 6 tu biega.
– Będę jutro o 10.

Nadal unikaliśmy tematu czy i ile kotów wróci po zabiegach do ogrodu. Każda wizyta rodziła kolejne wątpliwości, potwierdzała troskę Ich syna.

– Pani Irenka jest taka słabiutka, te koty stanowią zagrożenie dla jej zdrowia, zawroty głowy ma co rusz, upadek w Jej wieku…
– Gosia przestań, ja to wszystko wiem, widzę dramatyzm sytuacji, daj mi spokojnie  zebrać myśli.

Dzień trzeci.

Padało, było zimno, mokro, rozmiękła się ziemia.
– Ty pilnuj Pani Irenki – zarządziłam.
Gosia automatycznie otoczyła Opiekunkę ramieniem. Ja stawiałam łapki.

Złapały się dorosłe.

Zajrzał Pan Jerzy:
– Jak tam dzisiaj zbiory?
– Cudnie, teraz tylko maluchy. Z nimi może być różnie.

Zaniosłyśmy matki do auta, żeby dzieci nie ostrzegały i zrobiłyśmy przerwę na kawę. Trzęsłyśmy się jak osiki, paskudna pogoda.

– Ja jutro  nie mogę, muszę siąść do nauki. – stwierdziła Gosia.
– Na mnie praca czeka, też mam zaległości.
Pan Jerzy pokiwał ze zrozumieniem głową, w oczach Pani  Irenki  widziałam łzy, więc pospieszyłam z pocieszeniem:
– Zaraz tam, najlepszym się zdarzy zatracić…
I opowiedziałam o innych moich interwencjach.
Napięcie opadło.
– To,  co Pani robi, jest misją – nagle skonstatował Pan Jerzy. – Pani ratuje koty, ale nie zapomina o ludziach i emocjach, Pani rozumie ich dusze…

– Gosia, idziemy sprawdzić łapki.
Złapały się dwa małe, ale jeszcze jeden latał, ten wypuszczony, nie mógł sam zostać.

Wróciłyśmy do domu, a kociak za nami. Usiadł na parapecie tak, że cały czas widziałam go kątem oka.
– Pani Irenko, jeszcze jeden wysiłek, proszę spróbować  złapać w ręce, muszę o to prosić.
Opiekunka posłusznie wstała, założyła palto i wyszła.
Miałam świadomość jej lat i stanu zdrowia, ale nie mogłam zostawić bez zabezpieczenia tego ostatniego, bo cała akcja nie miałaby sensu.

Czekaliśmy w napięciu. Mijały minuty. W końcu zobaczyliśmy ją, jak szła skulona…
– Gosia! Bierz kontener! Jest!

Taniec radości odtańczyłam w kuchni.