Cztery dni wycięte z życia i niestety nieostatnie takie

– Hej, mam desant smarków z Filemona, pozdrowienia od dr. Anny –  tymi słowami Danuta wręczyła mi kontener. – Są samodzielne, stabilne, mają koszmarny apetyt, całe pakują się do misek, korzystają z kuwety, odrobaczone, wchodzą w piąty tydzień, proszę, oto ich książeczki zdrowia. Przypominają małe pterodaktyle – rzuciła na do widzenia i już jej nie było.

„A jak mają wyglądać?” pomyślałam lekko rozbawiona „Jakby nikt nie zabrał im matki, to by były domyte.”

Trzy małe upaprane, poklejone mlekiem i karmą kocie dzieci patrzyły na mnie z napięciem, no może bardziej z ciekawością.

„Hej, to ja! Wasza nowa mama!” Pogładziłam brudne łebki. „Nie przejmujcie się tym, co powiedziała Danuta, ona zajmuje się raczej dużymi kotami, nie domyśla się nawet jakie wyrosną z Was cuda”  pocieszałam tą przemową chyba bardziej siebie, pakując maluchy do jednej z moich słynnych kocich czapek.

Na maluchy, by nie rosły w chorobie sierocej mam opracowane i przetestowane dwie metody: na chustkę wiązaną na biuście, noszę je wtedy jak matka małe dziecko, blisko serca. A kiedy są większe: na czapkę, noszę pod pachą, przytrzymując w trakcie pracy łokciem. Wiem, że z boku patrząc wyglądają komicznie i moje ruchy i czynności uniemożliwiające kotom ucieczkę, ale w sumie nie mam wyboru, w żaden inny sposób nie jestem w stanie wychowywać kocich dzieci i nie zaniedbywać pracy. W takich sytuacjach dziękuję Opatrzności, że wybrałam takowy styl życia.

„Kiedy Wy nabierzecie dobrych manier? Jejku jakie flejtuchy!” chusteczkami starałam się wytrzeć noski i usunąć resztki pokarmu z brody i szyi. „Na bank wyjdzie Wam sierść jak się nie ogarniecie. Czwarty raz sprzątam już dziś dwie kuwety i myję podłogę!”

Informacją powszechnie znaną jest, że w moim domu nie trawi się klatek. Leon i jego historia tak usztywniła domowników, że nawet te lekko dzikie, zamiast do tradycyjnego kennela, trafiają do mojej pracowniczej kuchni. Wtedy nawet jeśli zwieją, to latają bezpiecznie po pracowni, ale nikomu do głowy nawet nie przyjdzie ograniczanie im wolności. Nawet jeśli oswajanie odrobinę dłużej trwa, cóż, wtedy zamiast rano pisać przy kawie reportaże, siedzę i bawię koty. Nawet miłe skutki uboczne!

– Nie podobają mi się ich brzuchy. Jakieś wzdęte, napuchnięte, Magda mogłabyś popatrzeć?
Magda zajrzała więc na kawę.
– Podawaj procox, zrobimy im kurację kokcydiową. Faktycznie zgazowane, bugloczące…

Franio, Filip i Fionka – szybko, na wszelki wypadek nadałam imiona. Te moje zaklęcia!

Najgorzej wyglądał czarno- biały.
Odbyt wypchnięty od ustawicznej, trudnej do opanowania biegunki, łysy pod brodą, pod pachami, bez futra na tylnych łapkach i ogonie – efekt biegunki i upaćkania karmą.
Obraz nędzy i rozpaczy, jakby nie żył w Kociej Mamie.

Kiedy zaczął tracić na wadze Franio, zapakowałam komplet i ruszyłam do Żyrafy.
Antybiotyk, płyn Ringera, Duphalyte, znowu procox, diadogi, super dobra karma.

Mały nikł jednak w oczach.
Termofor, poduszka elektryczna, koszyk ustawiony w salonie.
Warta codziennie od 3 do 5 w nocy – karmienie, kroplówka, podawane ciepłe płyny, rosół.
Zmiana podkładu i mycie.
Znosił bez sprzeciwu, jakby wiedział, o co walczę.
Potem wizyta w pracowniczej kuchni, sprawdzanie dwóch pozostałych.
Kiedy zaczął słabnąć Filip, Damę oddałam Dorce, zbyt duża, zdrowa, energiczna.
W salonie stały już dwa koszyki- izolatki, dwa termofory, dwie poduszki, dwa razy więcej kroplówek, zastrzyków, podkładów, dwa razy więcej zadań.

Po trzeciej dobie zrezygnowałam z budzika.
Organizm się przestawił.
Z duszą na ramieniu uchylałam drzwiczki, ulga niesamowita, żyją, patrzą bystro dzieci w obu koszykach.
O piątej, zmęczona bardziej psychicznie, kładłam się by trochę podrzemać, a raczej uspokoić skołatane nerwy.

Co rusz sprawdzałam ich źrenice. Kto widział kociaki wybierające się za Tęczowy Most wie co mam na myśli.

Gasł w oczach, codziennie bardziej.
Był dzielny, mój jeden z wilczków, bezdomnych chorych kocich dzieci, których matkę dziewczyny wyrwały prawie siłą na zabieg, bo opiekunki są przeciwne sterylizacji i kastracji, preferują selekcję naturalną. Im to dedykuję śmierć małego kociaka, jeszcze jednej niepotrzebnej ofiary ludzkiej głupoty i ciemnoty. To ja zarywałam noce zapewnić opiekę w te ostatnie krótkie dni na tym świecie, by odszedł kochany, zaopiekowany.

Słabe to pocieszenie, ale dobre i tyle, że dwa pozostałe kociaki dobrze się mają.
Od tamtej walki minęły dwa tygodnie, tyle potrzebowałam czasu by złapać maleńki dystans i opanować emocje.