Kultowe koty

Ten cykl reportaży zapowiadałam już wcześniej jako formę ciekawej, letniej lektury, a przy okazji przypomnienie, jakie wydarzenia inspirowały mnie i lekarzy do podejmowania kolejnych wyzwań, a motywacją były zakończone sukcesem skomplikowane operacje, trudne leczenie i długoterminowa socjalizacja.

Kultowe koty, bo taką wspólną nazwę nadałam nowej serii, przybliżą Państwu, z czym niekiedy się borykamy i na jakie wyzwania świadomie się decydujemy.
Konwencja tego cyklu będzie następująca. Anna prowadząca profil Facebooka, Kasia Instagram, a Agnieszka Twittera, będą przypominać archiwalne opowieści, nawiązując do moich aktualnych, ułatwiając tym samym poznanie kulisów interwencji.
Pamiętamy, że każdy dom tymczasowy pracuje w określonej specjalizacji. I tak, są domowe przedszkola, ośrodki socjalizacyjne, terapeutyczne, rehabilitacyjne. Każda wolontariuszka zgłaszająca gotowość prowadzenia domu, musi doskonale znać i ocenić własne predyspozycje, emocje i doświadczenie. Największym atrybutem każdego domu jest uczciwość wobec samego siebie.
Wolontariuszek, prowadzących domowe ochronki, jest wiele, ale te z tak zwanej górnej półki mogę policzyć na palcach jednej ręki.
Ja, Aneta, Iza, Ania, Ela, Maryla, Natalia to osoby, które stanowią właśnie tę elitarną grupę.
Osoby te są silne, twarde, racjonalne. Szalenie empatyczne, ale nie histeryczne. Trudność polega na tym, iż świadomie przyjmują chorego zwierzaka i zawsze w takim przypadku istnieje ogromna niepewność, jak organizm zareaguje na podawane leki lub pomysły terapeutyczno- rehabilitacyjne.

Wiemy doskonale, że przez pokład Fundacji, przez te wszystkie lata, przeszły przeróżne koty, zdrowe i chore, małe i bardzo dorosłe, jednak nigdy dotąd nie przyjmowałam kota z tak zwanej domowej hodowli. Dla mnie, szefowej organizacji działającej w obszarze zwierząt, nie do przyjęcia jest już sam pomysł zarabiania poprzez rozmnażanie, więc, szczerze mówiąc, od zawsze szerokim łukiem staram się omijać prowadzące je osoby i minimalizować do maksimum kontakty. Koty rasowe są piękne, kuszą swoją odmiennością i nietypowością, są synonimem dostatku z uwagi na koszty, jakie trzeba ponieść, by je zabrać do domu. W ich przypadku nic nie jest łatwe i proste, nawet umowa kupna jest prawnie przygotowanym długim aktem, w którym ujęte są poszczególne paragrafy, określające zachowanie na każdym etapie życia zwierzaka. Hodowcy poszli krok dalej w zabezpieczaniu swoich dochodów, często sprzedawane są osobniki bardzo młode, we wczesnym wieku, bo trzech miesięcy, już kastrowane.
Cykl zacznę od Leona, maine coona odzyskanego z pewnej pseudohodowli spod Łodzi. Nie jest to żadna prywata, mimo, że to był przez wiele lat mój przyjaciel, wręcz pupilek, który sam sobie mnie wybrał, ale zanim tak się stało, razem przeszliśmy długą drogę, by nauczyć go ponownie zaufania do ludzi.

Koty rasowe przechodziły przez Fundację bardzo często. Użyłam określenia „ przechodziły”, bowiem stanowiłyśmy płaszczyznę pomocową, mającą na celu bycie swoistą rękojmią dla przyszłych opiekunów. Kiedy ktoś świadomie, bez nakazu i z własnej woli, oddaje kota rasowego, zawsze istnieje maleńkie podejrzenie co do motywu. Takie zachowanie od razu budzi zdziwienie i natychmiast rodzi się pytanie, z jakiej przyczyny bezpłatne zrzeczenie, skoro można otrzymać dobre pieniądze.

Wiemy doskonale, na jakie sytuacje jesteśmy jako Fundacja narażone. Niedomówienia, półprawdy, czasem matactwa, kłamstwa lub wręcz bajkowe konfabulacje.
Zgłaszane rasowe koty zawsze przyjmuję, wolę tak postąpić niż mieć na sumieniu eutanazję. Kiedy przestają być dochodowe, rzadko mogą liczyć na spokojne dożycie starości, na ich miejsce natychmiast znajduje się nowy reproduktor, w biznesie nie ma miejsca na sentyment.
Przebadane, weterynaryjnie sprawdzone, oczywiście wykastrowane, oddajemy już na umowę Kociej Mamy, najczęściej znajomym, rodzinie lub osobom poleconym. Nie mamy kłopotu adopcyjnego, te koty nie blokują domów tymczasowych. Objęte rękojmią przez Fundację, nie są żadną bombą przykrych niespodzianek zdrowotnych. Szybko znajdują się ludzie, którzy zmieniają ich życie. Koty rozpieszczone do bólu zapominają o przykrej przeszłości.
Ale problem, jak zwykle, rodzi się sam. Tak było w przypadku Leona. Kot domowy, urodzony w hodowli, nie godził się na życie, jakie zgotował mu człowiek. On miał naturę wojownika od zawsze, kiedy dorósł nabrał siły i masy, kiedy psychicznie dojrzał i zrozumiał, jakie są intencje osoby, która go karmi, zwyczajnie się zbuntował i zaatakował. Leon w poprzednim życiu miał inne imię. Dostojny, ogromny, bo z rasy tych kanadyjskich, niebanalnie umaszczony, champion, brylował na wystawach, zdobywał medale, był rozchwytywany jako reproduktor. Ta sytuacja trwała kilka lat, aż kot powiedział: pas!
Mało kto ma świadomość, jak niebezpieczne są koty. Wszyscy mają przed oczami spokojnego, wyluzowanego miziaka. Zapominamy, że są z gatunku dzikich kotów, że mają ostre zęby i mocne pazury, że są skoczne, szybkie, sprężyste, że to w sercu i naturze są łowcy polujący, że zawsze prowadzi je instynkt. Po 4 latach niewoli, życia w cyklu wystawowym, z kalendarzem spotkań rozpłodowych, Leon wreszcie się zbuntował. To nie było delikatne ostrzeżenie, to była manifestacja mocy i siły. Na tyle dotkliwie pogryzł i podrapał, że cała rodzina, u której mieszkał od urodzenia, popadła w strach i unikała z nim kontaktu. Otrzymał to co chciał, spokój, ale jeszcze nie całkowitą wolność. Domownicy zaczęli się go zwyczajnie bać. Karmili, ale już nie dotykali, o pielęgnacji futra czy obcinaniu pazurów nikt nawet nie pomyślał.

I tu się zaczyna trudność sytuacyjna. Kot przestał przynosić dochód, ale nie nadaje się do żadnej adopcji. Jakimś cudem trafili na Kocią Mamę i tym sposobem przejęłam Leona.
Wycofany, niedotykalski, warczący, straszący, był moim pierwszym przypadkiem socjalizacji kota rasowego, skrzywdzonego przez człowieka. By go oddać do adopcji, musiałam najpierw sprawić, by odzyskał zaufanie do człowieka.
Miałam świadomość, że porywam się z motyką na słońce. Jednak, kiedy patrzyłam w te miodowe, cudne ślepuchy, nie umiałam się poddać. On też patrzył uważnie spod komody lub szafy. Tłukł mnie łapą, kiedy starałam się dotknąć. Warczał, kiedy chciałam głaskać. Jednak trafił swój na swego. Ja też umiem walczyć! Każdy dzień był inny, każdego starałam się przełamać lody. Nie poddawałam się, nie reagowałam na ataki, konsekwentnie robiłam swoje, kładłam się obok szafy, pod którą leżał, opowiadałam mu różne historie, poznawał intonację mojego głosu, a więc i nastroje i emocje.

Mijały dni i tygodnie. Po konsultacji z weterynarzami, nie sięgnęłam po żadną pomocową farmakologię. W przypadku Leona, byłoby to bez sensu. On nie był chory, on wymagał miłości, przyjaźni, serca. Żyliśmy sobie tak oboje, obserwowaliśmy siebie uważnie. Z czasem moje domowe stadko zaczęło pomagać mi w resocjalizacji. Był jak trudne dziecko, które z obawy przed skrzywdzeniem, sięga po bunt i agresję. Piękną rolę odegrał Pituś, moje kalekie, chore cudo. Odważnie podchodził do Leona, trącał go łapką, jakby chciał powiedzieć: Kolego, nie bądź durny, przestań się dąsać, tu masz naprawdę fajną miejscówkę, popatrz na mnie, matka kocha trudne przypadki, zatem odpuść i przestań się wygłupiać, choć razem sobie po domu pobiegamy! I kładł przed nim zabawową myszkę.
Kiedy z oczu kota zniknęła nienawiść, wiedziałam, że jestem na dobrej ścieżce. Nie przyspieszałam, nadal trwały codzienne rytuały, ale ewidentnie kot już mi pozwalał na więcej.
Kiedy z impetem wybiegł z sypialni i zaczął łapą ściągać z kuchennego stołu pasztetówkę, wiedziałam, że puściły lody. Kolejny etap to spanie na moim fotelu.
– Posuń się, muszę popracować, zanim reszta domu wstanie- powiedziałam z kamienną twarzą pewnego ranka, zaskoczona widokiem rozłożonego kota – serce szalało z radości, chciało mi się skakać, tańczyć, płakać, takie ten widok wywołał emocje, ale, by go nie spłoszyć, zachowałam spokój.

Popatrzył na mnie i delikatnie podwinął ogon.
Od tego czasu, każdego ranka, z kotem za plecami, skrobałam reportaże. Już nie uciekał w popłochu, jak ktoś zaglądał do domu. Kiedy zaczął mruczeć, pojechał na kąpanie i kastrację. Jeszcze z obawą, z niepewnością patrzył, kiedy pakowałam go do kontenera, ale dałam mu obietnicę: -Nic się nie martw, wrócisz!
I tak się zadziało niespodzianie, że ja, rzeczowa do bólu, mocno stąpająca po ziemi, analityczka, nie umiałam napisać ogłoszenia adopcyjnego. Był już gotowy, wykastrowany, grzeczny do tego stopnia, że chodził ze mną na edukację do dzieci. Ufny, spokojny, stateczny. Ale kiedy tylko, nawet na moment, znikałam z jego pola widzenia, momentalnie stawał się czujny, zwarty, gotowy do ataku.
Pokazał nie raz wyraźnie, komu ufa najbardziej, z kim chce być!
– Ocaliłaś mnie, jesteś moja- więc został!
Historia Leona nauczyła i mnie i lekarzy, że nawet trudną, specyficzną rasę można oswoić, ale wymaga to silnej osobowości, konsekwencji, uporu i zerowego strachu przed kotem.

Po Leonie do Fundacji przyjęłam Princessę, kotkę rasy norweskiej leśnej, której historii życia dokładnie nie jesteśmy w stanie ustalić, ale z przekazanych przez lokalnych karmicieli informacji, pewnego dnia piękna wściekła piekielnica pojawiła się nagle w blokowych komórkach. Złapana na łapkę, przekazana do kliniki, w której to lekarkom chciała odgryźć ręce, po zabiegu sterylizacji przeszła na dom tymczasowy do Anetki, w którym to pokonała tę samą drogę, co mój Leon i teraz jest prawie kotem nakolankowym.
My naprawiamy psychicznie te istoty, które skrzywdzili przez chciwość i złe traktowanie inni. Dobrze, na szczęście dla mnie, Anetki i obu kotów, że przez te wszystkie lata pracy, trafiły nam się tylko dwa takie wyjątkowo trudne przypadki.