Ostatnie kociaki

Robi się coraz zimniej, to stan raczej normalny o tej porze. Tradycyjnie, zbieramy ostatnie kocie dzieci, szczególnie te pozostawione przez matki. Natura rządzi się swymi prawami i choć nam ludziom często wydaje się, że są okrutne, ale na typowe zachowanie zwierząt nie mamy na szczęście wpływu.


Staramy się pokazać kocim opiekunom właściwą drogę, zachęcając wszystkich proszących o przyjęcie kotów do zabezpieczenia ich matek. W połowie przypadków, karmiciele oczekują od Fundacji, że wykona za nich całą pracę, bo oni już są bohaterami karmiąc je codziennie.
Chwała im za systematyczną pracę, ale powiem szczerze miskę z odpadkami zawsze jest najłatwiej postawić. Przyjęcie kociaków niezmiennie uzależniamy od złapania matki na zabieg. Schody zaczynają się wtedy, gdy zapraszam po sprzęt. Nagle łamiącym się, o trzy tony słabszym głosem przekazuje mi się opowieść o strasznych, nieuleczalnych, uniemożliwiających podjęcie interwencji chorobach.

Generalnie rzecz jasna te opowieści kompletnie mijają się z prawdą.
Nie wiem po co ludzie sami odbierają sobie wiarygodność? My jesteśmy kociarami, a nie inspektorami mającymi potwierdzić czy zaprzeczyć przekazywanym nam faktom.
Perełki z ostatnich tygodni. Trzy interwencje oczywiście tego samego rodzaju, czyli zabezpieczające małe kocie dzieci.
Pierwsza na Kilińskiego. Stara dzielnica Łodzi. Jakieś mało fajne kamienice, w podwórkowej komórce mieszka dzika zgraja. Jola wracając z pracy poznała ich opiekunkę. Widząc rude, totalnie zasmarkane podjęła rozmowę. Pani w wieku dość dojrzałym to, co ze mną ustaliła w 100 % spełniła. Trzy rudasy w niecałe 10 minut zostały złapane, potwierdził się faktycznie ich wiek i stan socjalizacji z człowiekiem. Maluchy trafiły do Filemona i teraz skupiłam się na ich leczeniu, ale za moment organizowana będzie wielka akcja odławiania.
Druga dotyczyła niedzielnej akcji z małym kocim dzieckiem zostawionym na Stawach Jana, celowo zmieniłam nazwę miejsca, które chętnie wybierają Łodzianie na przedpołudniowe spacery.

Dwa maluchy biegały jak szalone garnąc się do ludzi. Miały szczęście, bo rozsądek zwyciężyła empatia. O spokojnej niedzieli szybko zapomniałam dzięki odpowiedzialności wolontariuszki, która nie bacząc na moje prośby i w dni wolne od pracy grzecznie odbiera telefon fundacyjny odmawiając tym samym sobie i mnie prawa do relaksu. Od godziny 12 do 17 obie wisiałyśmy na telefonie, przyjmując za autentyczne informacje podawane przez matkę. Nie powiem, troszkę nas zaniepokoiły szczególnie, że jej maleńkie dziecko ma alergię na kocią sierść, a kociątko jest tak drobniutkie, że obawia się czy sprosta pielęgnacji. Z troski o kota, współczując matce, efekt był taki, że zapominając o sobie danym przyrzeczeniu, że niedziela to czas dla mnie i rodziny, przyjęłam kota ponieważ uznałam za wiarygodne słowa matki. Zaniemówiłam, kiedy to właśnie uczulone mega maleństwo liczące na moje oko jakieś 16 – 17 lat, wniosło mi na podwórko około 2 miesięcznego, kompletnie samodzielnego kociaka pod pachą. Nie kichała, nie miała czerwonych oczu… Pytam w jakim celu ludzie tak się zachowują?

Kolejna sprawa dotyczy Pani o miłym, ciepłym głosie, która poprosiła o wypożyczenie sprzętu. Troszkę nam się spotkanie nie układało. Pani co rusz dzwoniła, sumitując się przepraszała za zamieszanie i zwłokę, za przekładanie terminów. Wszystko dla mnie stało się jasne,kiedy w końcu przybyła. Bagatela kobieta mając 78 lat, od lat pilnuje dzikiego stada w Rudzie i bardzo się stara by nowe kotki nie przynosiły Jej w prezencie swoich dzieci.
Serce rośnie kiedy się poznaje takie istoty!
I na koniec perełka. Opowieści już krążą o naiwności mojej pewnej wolontariuszki, ale skoro sama nigdy nikogo nie okłamała i nie umie wyciągać wniosków z lat bycia w kontakcie telefonicznym, muszę brać poprawkę, że za dobrą monetę przyjmie każdą informację sądząc i wierząc w jej autentyczność.
Od ponad 2 tygodni trwały pertraktacje telefoniczne z pewną panią mieszkającą na dalekim Janowie.

Dzielnica bloków nieopodal lasu. Mieszkają lisy, kuny, dziki, tak się teraz w Łodzi porobiło.
Są rzecz jasna i koty. Pani karmi maleńkie, śpiące w stercie liści, czasem zjawia się i matka, ale coraz rzadziej.
Pani prosi, wręcz błaga o pomoc, sama jest mocno niepełnosprawna, nieustannie uczęszcza na rehabilitację, mocne ograniczenia ruchowe eliminują jakąkolwiek aktywność.
Mnie się te wiadomości kompletnie nie kleją – momentalnie stałam się czujna. Pani bajki pisze. Żadna kocia mama nie zostawi nieporadnych dzieci. Zdjęcia, przysłane są zrobione z dość dużej odległości, dlatego nie oddają faktycznej ich wielkości. Moim zdaniem skoro matka lata już za kocurami, maluchy minimum trzy miesiące mają. Dla spokojności sumienia obu nas, uzbrojona w klatkę łapkę, z pomocą Pawła, Maryla pojechała na rekonesans. Wróciła lekko rozczarowana, pani w kondycji o wiele lepszej, o drobiazg minimum 20 lat od Niej młodsza, z synem mobilnym w wieku już takim, że spokojnie mógł przybyć po klatkę łapkę i odłowić cały pakiet: matkę i dzieci. Najlepsze zostawiam na koniec: Fundacja przyjęła dwa lekko dzikie kocie chłopaki z początkiem kociego kataru, ale w wieku, który ja oceniłam aż nadto trafnie. Mają nawet ciut więcej 3 miesiące!
Jaki morał wynika z tej opowieści? Mam powołać specjalny etat wolontariacki do weryfikacji zgłaszanych interwencji?

Nie taka jest idea naszej pracy!
Rozumiem chęć pomocy, rozumiem troskę o koty, ale od lat proszę: nie budujmy relacji opiekun – fundacja na podstawie niezgodnych z prawdą informacji, to bardziej przeszkadza niż pomaga, usztywnia, sprawia, że wątpimy w wiarygodność każdego kolejnego zgłoszenia.