Sprzęt do zadań specjalnych

Wychowana w ogromnej swobodzie, ale z tradycyjnymi moralnymi granicami, w akceptacji nawet niezrozumiałych dla otoczenia pomysłów, wchodziłam w życie pełna szalonych pomysłów. Dosłownie i w przenośni byłam dzieckiem szczęścia. Jednak, jak powtarzam od lat, życie lubi płatać figle i przyginać kark, nawet wolnym od buty ludziom. Tak było i ze mną. W wieku 13 lat skończyło się moje beztroskie dzieciństwo z powodu ciężkiej nieuleczalnej choroby matki.

Zbyt szybko weszłam w dorosłe życie, zbyt trudne spadły obowiązki na dziewczynkę, która przypominała Anię z Zielonego Wzgórza.

Za chorobą zawsze idzie bieda. Ją też niestety poznałam. Książki, które były moją ucieczką, bezpieczną przestrzenią, światem, w którym się kryłam, by ze strachu nie oszaleć, dały mi też tę niezbędną do codziennej walki siłę. I tak, kiedy myślałam, że mam na głowie cały świat, że więcej niepowodzeń już nie udźwignę jak Scarlett O,Hara mówiłam „Jakoś to będzie, oby tylko do jutra przeżyć, jutro o tym pomyślę”. I faktycznie, nowy dzień przynosił rozwiązanie.

Walki i twardego stąpania po ziemi nauczyła mnie bohaterka sagi Bidwella opowiadająca o niesamowitych wydarzeniach, których nie szczędził los Izabeli Kastylijskiej. Byłam pod wrażeniem ile musiała przyjąć na swe barki, a jednak szła przez życie z dumnie uniesioną głową, świadoma pragnień, z marzeniami ale nigdy nie uciekająca od odpowiedzialności i obowiązków!

Dlaczego do tych przykrych wspomnień wracam? W jakim celu rozdrapuję stare rany? Bo tylko znając te fakty z mojego życia, można zrozumieć, dlaczego w Fundacji nadano mi przydomek „Naczelny McKwacz”! Z obawy o biedę gromadzę na zapas wszystko! Jak chomik. Bacznie pilnuję, by nie zmarnowała się ani jedna złotówka.

Kupiłam tyle klatek łapek, by karmiciele mogli swobodnie działać, to samo dotyczy kontenerów i kenneli. Jestem rzemieślnikiem, więc bardzo doceniam wszelkie pomoce techniczne i przydatne do pracy narzędzia. Dlatego bardzo złościł mnie fakt, że kupiona kilka lat temu dmuchawka nigdy nie została sensownie użyta!

Kupiłam ją na prośbę pewnej wolontariuszki, która bardzo nalegała, twierdząc że niezwykle ułatwi jej pracę. Pieniądze, i to niemałe, wydałam, sprzęt, który jednak nigdy nie został użyty!!! Na pomyśle i opowieściach zakończyła się ta interwencja. Kariera wolontariuszki w Fundacji w zasadzie też. Z kotami porządek zrobiła inna osoba, a panna poszła siać zamieszanie w innych organizacjach.

To też jest swego rodzaju sprawdzian predyspozycji do społecznej ale grupowej współpracy: jeśli u nas osoba nie zagrzeje miejsca, to znaczy, że kaprysem jest jej niby potrzeba bycia w wolontariacie. Nie znam drugiej tak liberalnie prowadzonej organizacji.

Wracając do nieszczęsnej dmuchawki. Swego czasu dołączył do nas Wojciech, który obecnie jest jednym z ogniw tworzących Grupę Autek. Wiąże się to bezpośrednio z interwencyjną aktywnością. Przy okazji akcji ratowania niesamodzielnych kociąt przed przekazaniem ich do schroniska na ulicy Marumurowej, zbieg okoliczności sprawił, że poznałam panią Bogusię i dość skomplikowaną kocią sytuację na jej podwórku.  Początkowo do akcji wkroczyła Gosia, ale niestety trafiła jej się kocia opiekunka, która była z gatunku tych wszystko wiedzących lepiej! Zbyt trudna osoba jak na niezwykle grzeczną i taktowną wolontariuszkę, do akcji zatem musiałam wkroczyć ja!

Szanuję i ogromnie doceniam misję codziennego karmienia, ale skoro się wzywa na pomoc ekspertów, to działa się wtedy pod ich dyktando! Właściwe relacje zbudowałam niestety dopiero po trzech spotkaniach. Czasem ludzie zachowują się niezwykle roszczeniowo, sądząc, że bieganie po Łodzi, by łapać na żądanie koty, jest wpisane w nasz Statut, a na ponadto, że mamy z tej czynności niebagatelne profity! Niestety, by interwencja mogła zakończyć się sukcesem, musiałam dość mocno uświadomić mieszkańców całej kamienicy o konieczności konsolidacji sił, mobilizacji łapankowej i przede wszystkim zachowania i utrzymania reżimu w kwestii karmienia.

Nie lubię rozwiązań radykalnych i stawiania pod murem, ale nie dam także wejść sobie na głowę.
Stanowczość ale i solidna, logiczna argumentacja zaowocowała pierwszymi sukcesami.

Sytuacja obecnie jest w miarę pod kontrolą, bo na odłowienie czeka jeszcze tylko jedna kocica, a my przy okazji tej dość specyficznej aktywności zyskaliśmy kolejnych sympatyków i zarazem pomocników.

To, że czasem znajomość zacznie się krzywo od drobnej scysji, nie przekreśla późniejszych fajnych kontaktów. Tak zadziało się i tym razem. Przyczyną pierwotnych niedomówień była zwyczajna niewiedza i brak świadomości, jak faktycznie działa Fundacja Kocia Mama.

Na szczęście umiem właściwie ocenić sytuację, nawet mimo pierwotnej kolizji komunikacyjnej, i podjąć negocjacje, bo tylko wzajemne zrozumienie finalnie pozwoli osiągnąć zamierzony cel czy ukrócić niekontrolowane rozmnażanie!