Czapkowe koty

Od lat pracujemy w oparciu o hasła, które zdecydowanie ułatwiają komunikację eliminując niepotrzebne czasochłonne dyskusje. I tak „fruwające po ścianach koty„ określają dzikusy, które nominowane są do wyjazdu do enklawy, „Pitusiami” nazywamy koty z trudnych adopcji a „czapkowymi” te małe niesamodzielne, które należy karmić butelką. Kiedy pada jeden z tych terminów, prowadząca DT wolontariuszka zdaje sobie sprawę jakie stawiam przed nią zadanie.
O ile te „fruwające” są w sumie najłatwiejsze interwencyjnie, bowiem trzeba je tylko gdzieś do chwili wyjazdu przetrzymać, o tyle te pozostałe zawsze są nie lada wyzwaniem. Zarówno bowiem opieka nad kalekim czy pooperacyjnym albo matkowanie czapkowym zawsze są ogromną próbą życia.


Kalekie przygotowywane są do adopcji, kiedy rany i blizny się zagoją, na szczęście jest dość dużo ludzi, których nie odstrasza kot jednooki czy ten kicający na trzech łapkach, o tyle wykarmienie maleńkich osesków zawsze jest przeogromną walką i poświęceniem. Nie pamiętamy, my opiekunki, czapkowych, ile razy przechodziłyśmy przez czas zwany macierzyństwem. Wstajemy wtedy co trzy godziny, masujemy brzuszki, zmieniamy termofory, podkłady i śpimy czujnie nasłuchując czy małe nie marudzą. Zmęczone, niewyspane, z sińcami pod oczami, snujemy się po domach albo kiwamy nad dokumentami w pracy, a w głowie tylko jedna myśl się kołacze: czy aby nie są głodne i nie płaczą. Wiele z nas, kocich mamek, z uwagi na pandemię pracuje z pozycji domu, to jest dla nas rewelacyjna sprawa, bowiem mamy nasze kocie pociechy nieustannie pod kontrolą. W tym roku zespół mamek czapkowych powiększył się o trzy nowe wolontariuszki, już jest nas mocna grupa bowiem liczy osiem osób.

Wreszcie mam komfort, że nie drżę z przerażania, gdzie i u kogo umieścić miot niesamodzielny. Bywa, że kotki mamki odmawiają współpracy, są zwyczajnie zmęczone opieką nad kolejnymi im podkładanymi. Te dziewczyny, które obecnie tworzą najważniejszą dla Fundacji grupę nie tylko kochają koty, ale także posiadają stosowną medyczną wiedzę. W tym roku niestety Tęczowe Mosty piszę adekwatnie często do ilości przyjmowanych osesków.
Kilkanaście lat pracy nad ograniczeniem populacji kotów środowiskowych zostało zmarnowane poprzez jedną źle podjętą decyzję łódzkich urzędników. W roku ubiegłym nie przewidziano budżetu na wprowadzenie programu walki z bezdomnością i niestety obecnie zbieramy żniwo tej kompletniej niezrozumiałej dla mnie nonszalancji, braku wyobraźni i zerowej konsultacji z organizacjami pro zwierzęcymi.

Mam świadomość jak trudna i marna jest współpraca wzajemna organizacji funkcjonujących na naszym terenie, zamiast jedności i wspólnej troski o kondycję środowiskowych kotów, nieustannie się oczerniają, szkalują, kłócą i wymyślają niesamowite historie, by tylko sobie dokuczyć. Ani ja, ani wolontariuszki FKM nie buszują po kociarskich forach, taką przyjęłyśmy zasadę klika lat temu i dzięki spokojnym głowom, nie bacząc na hejt zajmujemy się faktyczną pracą a nie dziwnymi przepychankami w necie.
Nie rozumiem, dlaczego urzędnicy odpowiedzialni za nasz budżet zachowują się totalnie nieodpowiedzialnie i nie konsultują najważniejszych aspektów, projektów bezpośrednio związanych ze zwierzęcym zagadnieniem z fundacjami, które dobrze prosperują, a wydają decyzje w oparciu o sugestie stricte urzędnicze. Nie potrafię odnieść się do faktu, na jakiej podstawie teoretyk ma większą wiedzę w danym typowo branżowym temacie niż wieloletni praktyk, który na domiar prowadzi daną organizację z powodzeniem, rozwijając ją i budując, dbając o jej kondycję i stabilność finansową.

Śmieszny jest fakt, że kociarze w Łodzi, tak dużym mieście, na realne oparcie w codziennej kociej pracy, w misji opiekuńczej swojego stada mogą liczyć na pomoc prywatnych, niedotowanych przez państwo organizacji. Wiele lat przymykałam oko na ten stan, uważając, że wreszcie zwycięży rozsądek, ale jak widać moje oczekiwania nadal pozostają tylko w sferze marzeń. Problem związany z kotami środowiskowymi nadal skutecznie jest spychany do załatwienia w trybie „kiedyś tam”, a każdy działacz i wojownik o lepsze życie kotów, kiedy tylko otrzyma ciepłą urzędniczą posadkę, natychmiast zapomina o zobowiązaniach i obietnicach.
To co dzieje się obecnie woła o pomstę do nieba! Od połowy czerwca do Fundacji zgłaszane są przez lokalnych kociarzy prośby o przyjęcie kotów w wieku od urodzenia do kilku tygodni. Ludzie są bezradni widząc porzucone maleńkie kociaki w pudłach, torbach albo zwyczajnie leżące w krzakach. Mają świadomość, że my jako jedne z nielicznych staniemy do pomocy, ale i nasze moce sprawcze niestety są na wyczerpaniu.

Wszystko rzecz jasna rozbija się o pieniądze. W ubiegłym roku nie przeznaczono ani złotówki na kastrację kotów w tym roku populacja niestety dramatycznie wzrosła. Tylu maluszków dawno nie było w Fundacji, a szczególnie tych „czapkowych”.
Kilka pytań ciśnie się na usta: Kto faktycznie w naszym mieście zajmuje się problemem kotów środowiskowych? Czy opracowany jest jakiś skuteczny plan? Czy ktoś ma w ogóle sensowny pomysł na działanie? Kto jest fizycznie odpowiedzialny za politykę prozwierzęcą? Dlaczego Fundacje, które radzą sobie w tak trudnym czasie pandemii nie mają wsparcia ani konstruktywnej pomocy ze strony urzędu miasta? Jak długo jeszcze będziemy udawać, że nic złego się nie dzieje w obszarze środowiskowych kotów?

Nie mam czasu na wystąpienia w mediach przed kamerami, nie mam czasu na lans, wywiady, na udział w spotkaniach, z których nic nie wynika, nie ma budujących wytycznych czy ustaleń. Codziennie odbieramy sygnały o skutkach błędnych urzędniczych decyzji. Ile mogłam tyle uratowałam z moją przecudowną kocią ekipą, teraz cudowne moce sprawcze się wyczerpują, teraz będę odsyłać kociarzy do urzędu miasta, niech urzędnicy piją mleko, które dzięki nim się wylało. Gratuluję braku wyobraźni i znajomości tematu. Tak się zawsze dzieje, gdy opiera się decyzje na błędnych założeniach w oparciu o nierzetelne informacje.
Nie raz przymykałam oko, nie raz zaciskałam zęby, ale Kocia Mama jest zbyt mała, by mogła unieść wszystkie spadające na nią kocie problemy.