Dziki kocur z Rudy

Ruda, dzielnica na skraju Łodzi. Niezwykła, malownicza, klimatyczna. Zielona, położona na pagórkach, bogata w tajemnicze ścieżki spacerowe. Godzinami można wędrować podziwiając stare, przedwojenne wille, perełki architektury tak unikatowe, że objęte ochroną konserwatora. Lubię tam bywać, szczególnego uroku dodają szemrzące niewidoczne strumyki, ukryte w gąszczu liści rosnących dziko bluszczów i krzaków.

Dzielnica nadal jest zamieszkana, ale nie ma sytuacji, że sąsiad zagląda sąsiadowi na podwórko. Zachowano stary, przedwojenny charakter, nowe siedliska, jeśli już powstają, to z zachowaniem dawnego układu, by nie zaburzyć specyfiki dość nietypowej struktury zabudowy.

Kotom z Rudy pomagam od prawie 20 lat. Kiedyś poznałam w Czterech Łapach Darię, nauczycielkę w szkole mieszczącej się właśnie w tym rejonie. Przywiozła by przebadać złapane kociaki, które urodziła jedna z kotek mieszkających na terenie szkolnego obejścia.
Zawiązała się rozmowa i tradycyjnie nie mogłam się powstrzymać, by nie zajrzeć do miauczącego koszyka. W pewnym momencie Daria wykrzyknęła zdumiona, patrząc na mój opisany transporter:
– Ojej, to pani jest Ta Iza!
I tak się zaczęło.

Najpierw pomogłam w adopcji dwóch cudnych whiskasów. Ich matka została wysterylizowana, by więcej nie rodziła. Daria dała jej stały dom. Potem już samo się toczyło. Dzieciaki ze szkoły zbierały karmę, rozwieszały na słupach i sklepach informacje, że jest taka grupa kocich opiekunek, która nie topi, nie usypia, a pomaga oddać do adopcji i zabezpieczyć dorosłe. Wtedy pomagało mi nasze łódzkie schronisko i wielkiego serca pani dyrektor Darii, Małgosia.

Słynne były te nasze kocie transporty. Kiedy rzucałam hasło: „Dziewczyny, mamy zielone światło” szybko rozchodziły się wieści do karmicieli, którzy wiedzieli, że mogą łapać, bo są miejsca na zabiegi i lekarki czekają na nasze bezdomniaki.
I wszyscy karnie łapali, transport zawsze się jakoś znalazł. Ktoś mi życzliwy zawiózł po drodze albo przy okazji. Kiedyś do malucha upchnęłam 12 kontenerów, to był rekord! Dziewczyny ze schroniska były pod wrażaniem, jak ładnie udało się futra spakować.

Kilka lat trwała spokojna współpraca, aż nagle obie odeszły i Daria i Gosia. Nie każde serce umie pracować w ciągłym stresie.

Minął jakiś czas, dojrzałam by założyć Fundację. Darii nie było, ale kociarze już znali drogę do mnie. Mają świadomość wsparcia na jakie mogą liczyć, znają zasady i kodeks kociej pracy. Nadal korzystają z naszej pomocy w adopcji, zabiegach, leczeniu.

Czasem wściekła jestem, gdy słyszę: „Nie zadzwonię po patrol, nie oddam kota do schroniska, chcę by zaopiekowała się Nim Kocia Mama.” Na nic tłumaczenia, że mam prawie 80 kociaków, że 40 rezyduje w enklawach, że wydaję kosmiczne kwoty na zaopatrzenie kotów w domach tymczasowych, że finansuję trudne operacje, że nie mam stałych dochodów, że nie wspiera mnie Urząd Miasta ani Gmina w Szadku. Wszystko jakbym grochem o ścianę rzucała. W odpowiedzi słyszę: „Ufam tylko Kociej Mamie!”

Patrząc globalnie na poziom wydatków, jakoś w połowie września wydałam zakaz przyjmowania kociąt z jednoczesnym zaprzestaniem finansowania interwencji.

Sytuacja klasyczna, pani zgłosiła się po klatkę łapkę z myślą o zabezpieczeniu karmionego stada. Kilka dni później, podczas karmienia, odkryła dotkliwe obrażenia u dochodzącego kocura. Telefon do Ani oczywiście miała, więc zgłosiła prośbę o objęcie wsparciem. Rozmowę rozpoczęła od deklaracji bycia DT na czas leczenia poturbowanego delikwenta oraz gotowość wykonywania zaleceń lekarza i respektowania wytycznych fundacji. Nauki Darii nie poszły w las.

I po raz kolejny powtarza się ta sama historia.

– Ania, niech pani dzwoni po patrol, to zakres ich kompetencji, jest na to budżet z naszego podatku, niech korzysta.
– Pani nie odda im kota. Złapała i trzyma w kennelu, czeka na Twoją decyzję.

Powinnam być stanowcza, ale…
Jak zwykle ugadała mnie.

Przeważyła postawa karmicielki, stanowczość i determinacja, z jaką zabiegała o dobro w sumie obcego dla niej kota… Z myślą, by wspierać takich właśnie ludzi, by opiekować się właśnie takimi bidami, powstała Kocia Mama! Serca bym nie miała gdybym odmówiła pomocy. Na szczęście dla wszystkich, pamiętam trudności, z jakimi musiałam się borykać, gdy zabiegałam o dobrostan wolnożyjących, jak trudno było uzyskać pomoc, jak finalnie usunięto mnie z pewnej łódzkiej organizacji, bo uważano, że swoją postawą przynoszę im wstyd.

– Ania, ok, bierzemy, trzeba uprzedzić lecznicę.
– Wszystkim się zajmę, nie martw się!

Kilka dni później Ania zdała raport:
– Kot wcale nie jest dziki, więc mniejszym stresem będzie przyjmowanie opieki od znanej mu opiekunki. Jest stary, z zapaleniem płuc, połamaną miednicą, zranioną łapą i obdartym ze skóry ogonem! Plan lecznicy: Leczenie infekcji ogona i sprawdzenia stanu kulejącej łapki. Wskazania przyczyny obrażenia są dwie: wnyki albo walka z większym osobnikiem. Niezbędne prześwietlenie miednicy, pobyt w kennelu, by się scalała, a jednocześnie antybiotyki leczące zapalenie płuc. Kastracja jest zaplanowana jak dziadek dojdzie do siebie. Chyba o niczym nie zapomniałam, perspektywa długiej terapii raczej – zakończyła.

Ania wymieniała czynności i zabiegi, a ja już widziałam długą listę wydatków: kilka prześwietleń jak znam życie, bo Wojtek nie oprze diagnozy na jednym zdjęciu RTG, cykliczne morfologie, wiadomo trzeba mieć wiedzę czy leki przynoszą zamierzony efekt, antybiotyki, znieczulacze, elektrolity… itd, itd…

– Pójdziemy kiedyś z torbami – czarno wróżyłam.
– Nie martw się, dopilnuję zdjęć, napiszesz aukcję, coś się zbierze – odpowiedziała ta moja niepoprawna optymistka!
– Zbierze albo i nie… Przecież to loteria.

Takie aukcje spinają się różnie, nie jest to typowa spektakularna interwencja. Kot nie doznał nieodwracalnych, trwałych uszkodzeń wymagających amputacji, nie ma oznak przemocy ani świadomego bestialskiego znęcania. Zbieg dziwnych zdarzeń jest wypadkową jego stanu. Jest stary zatem mniej czujny, sprawny, ostrożny, słabszy. Trafił pewnie na młodego kocurka z adrenaliną i liże teraz rany.

Na co liczę? Na pewno nie na cud! Są działania, są interwencje, rachunki są ich naturalną konsekwencją.
Wpłacać można cegiełki na aukcję, ale i datki na konto, można wrzucić wparcie do fundacyjnej puszki stojącej od lat w naszej lecznicy.