Projekt psia kość

Pierwotnie zorganizowany miał być piknik przed gmachem uczelni. Plan imprezy był imponujący: zbiórka karmy dla organizacji, prezentacja podopiecznych, festyn.
Program spotkania ewoluował dość mocno wraz z upływem czasu. Finalnie zrezygnowano ze zbiórki karmy, a skupiono się na promocji zaproszonych organizacji. Kocia Mama znalazła się tym razem w towarzystwie ludzi ze schroniska i wolontariuszek fundacji opiekującej się buldożkami.

Udział w projekcie bardziej ode mnie przeżywała Iwonka.
– Izunia, czy ty już przejrzałaś te maile od pani koordynatorki? Masz tam pytania ułatwiające przygotowanie do wykładu.
Milczałam jak zaklęta, wiadomo – nie chcąc kłamać, nie mogłam powiedzieć prawdy, by jej oszczędzić nerwów i stresu.
– Iwonka, przypomnij mi proszę adres i miejsce, pogubiłam się w wiadomościach – ten fakt akurat zgodny był z rzeczywistością.

Ten tydzień był szalony. Zaczął się od pogrzebu wolontariuszki Heni. Kiedyś, gdy amputowano jej nogę, Fundacja pomagała w zakupie protezy. Koty ją wsparły, oddały miłość i opiekę, choć w taki sposób.

We wtorek niedotrzymująca obietnic karmicielka rozpętała aferę. Nerwy zszarpała mi dość mocno. Po raz tysięczny rozważałam nierozwiązalny temat: na co mi ta Fundacja?

Środa była w miarę spokojna, czwartek zapisał się finalizacją interwencji balkonowej, piątek przesympatyczną edukacją, a w miedzyczasie praca i typowe obowiązki domowe, nawet opcji nie było, żebym mogła pomyśleć o czekającym mnie wykładzie.

– Szefowa przygotowana? – zapytała Gosia.
Popatrzyłam z uśmiechem.
– Dziecko, jak zwykle polecę talentem, jak będą tylko o Kocią Mamę pytać zagadam!

Powitanie tradycyjne, przedstawienie zaproszonych, informacja , że mamy po 20 minut do dyspozycji. Prowadzący popełnił w moim przypadku maleńki błąd, gdyby zarzucił temat i oddał mi głos, karnie przestrzegałabym czasu a tak… Popełnił straszny w skutkach błąd. Zadawał mi pytania!

Każdy, kto był na choć jednej lekcji prowadzonej przeze mnie wie, że przeskakuję z tematu na temat. Czynię to naturalnie, bowiem następna opowieść wynika naturalnie z poprzedniej.
Kiedy padło niewinne pytanie „Ile pani ma kotów i w jaki sposób trafiły pod pani skrzydła?”, zanim udzieliłam odpowiedzi zadałam pytanie: „Naprawdę chcecie Państwo to wiedzieć? To nie takie zwyczajne historie!”
No więc popłynęłam

Na pierwszy ogień poszedł Leon z uwagi na wiek. Potem historia Iwana, którego nie chciałam, przy okazji opowiedziałam o dniu, w którym do Kociej Mamy przytaszczyłam trzy rude. Epopeja o szczochu Mopiku rozbawiała obecnych do łez. Historia Wacławka, jego drogi do roli domowego kota, ubarwiona została opowieścią o kotach spod piekarni czyli gromadzie czarnych nazwanych adekwatnie do miejsca zamieszkania: Chałka, Rogalik, Żulik i Bagietka.

Wykład na temat różnorodnych form wolontariatu w Fundacji został wzbogacony o trudne adopcje, spektakularne, śmieszne i zabawne interwencje, o wątek o Pitusiu, o informacje o kotach białaczkowych i fipowych i o tym, kiedy wolontariusz podpisuje zobowiązanie ograniczające liczbę posiadanych przez niego prywatnych futer.

To nie był poważny wykład ale mimo to był solidny i rzeczowy. Nie było na sali ani jednej znudzonej osoby, wszyscy siedzieli i chłonęli opowieści dla mnie kompletnie zwyczajne. Długo jeszcze mogłabym opowiadać, na ziemię sprowadził mnie wzrok Gosi i jej spojrzenie na zegarek. Tego dnia oprócz wykładu w planie był odbiór kociaków z lecznic, nie mogłam blokować lekarek.

Zgrabnie podsumowałam wystąpienie mówiąc: „Przepraszam serdecznie, muszę lecieć po koty, dziękuję za spotkanie.”

Na pożegnanie oprócz serdecznych uśmiechów usłyszałam:
– Kocia Mamo do zobaczenia, będziemy w kontakcie!