Rewanż

Znamy się od lat. Zaczęło się od przejęcia białej, głuchej kotki. Nie wiem dokładnie skąd ją odebrali, ale była po traumatycznych przejściach. Mieszkała pod schodami popadając w coraz to większą psychozę, atakowana przez przyjmowane z interwencji psy.

Wiadomo, koty są specyficzne. Psy mają kompletnie inną naturę. Zarówno Azyl jak Kocia Mama poruszają się na niezwykle trudnym gruncie ratując te niechciane, porzucane i wyrzucane. Kotka dostała na imię Czarna i zamieszkała z Martą.

Nasze ścieżki często się krzyżują. Chyba nawet obecnie częściej niż kiedyś. Obie fundacje okrzepły w pracy, hejterzy czyniący zmieszanie gdzieś po drodze odpadli. Ani ja ani oni nie musimy nikogo już przekonywać, że nasze społeczne działanie nie jest kaprysem, rozrywką na chwilkę. Różnica polega na tym, że ja zbudowałam mocny zespół a oni niestety bazują na własnych mocach.

Pan Piotr niedawno pomógł mi zabezpieczać psy. Jestem ogromnie wdzięczna. Teraz, w czasie kiedy w Łodzi z każdego kąta wyłażą małe koty, zadzwonił z prośbą o pomoc.

Wioska gdzieś pomiędzy Łodzią a Aleksandrowem Łódzkim. Człowiek tydzień przed Wielkanocą wrócił ze szpitala, a na podwórku zastał cztery pudła z kocią niespodzianką. W każdym siedziała grzecznie kotka karmiąc małe smarki. Wtargał nieoczekiwanych gości do domu i rozpuścił wici po znajomych. Nagle jego kocio-psia rodzina powiększyła się o 16 kotów.

Nie wiem jakim cudem pani trafiła do Piotra. Była bardzo skuteczna w szukaniu pomocy dla znajomego. Kocice po sterylizacji znalazły stałe domy, ale kociaków nikt nie chciał zabrać.
Stąd prośba do mnie a raczej dwie, ponieważ drugie zgłoszenie pochodziło z Szadku i dotyczyło interwencji, którą Kocia Mama prowadziła mając jeszcze filię. Pomocy panu, który otrzymał wtedy przydomek Troll stanowczo odmówiłam. Dość już zabrałam od niego kotów, ówczesna koordynatorka nie była stanowcza, więc interwencja rozmyła się w czasie i zakończyła fiaskiem. Ja zostałam z bandą chorych kociaków, z horrendalnymi fakturami za leczenie, a kocice-matki nadal były nie wycięte. „Tak się marnuje społeczne pieniądze. Proszę nie naciskać. Działają lokalne organizacje.” Zrozumiał dokładnie moje argumenty. „Mam prośbę na przyszłość normującą naszą dalszą komunikację i współpracę, proszę nie pośredniczyć w interwencjach. Niech kierują zgłoszenia bezpośrednio do fundacji, unikniemy wielu niepotrzebnych emocji.”

Otrzymałam telefon do pani i zaczęłam wywiad. Kociaków było już tylko dziewięć. Pani deklarowała aktywność w zdobyciu wsparcia, w opłaceniu pierwszej wizyty, odrobaczeniu i szczepieniu. Jej zdaniem kocięta były zdrowe, ja jednak upierałam się przy swoim.
– Nie wprowadzę kotów do domów tymczasowych bez oceny ich faktycznego stanu przez weterynarza.

Przybyła do mnie po fundacyjne książeczki, by nie robić nikomu zbędnego kłopotu. Sprawiała wrażenie sensownej osoby. Dwie lecznice zgodziły się wesprzeć słysząc hasło: trafią do Kociej Mamy.

Jedną z nich był gabinet w Tesco na Bałutach, drugiej nazwy nie podam z uwagi na zaniedbanie jakie popełnili. Po godzinie 16 we wtorek koty miały zostać przekazane do Fundacji.
Około 14 Pani dr z Gabinetu Dr Seidla poinformowała mnie, że kociaki mają koci katar, świerzbowca i niestety szczepienie jest wykluczone. Obietnicy pomocy dotrzymają, ale w chwili, kiedy małe zostaną wyleczone. Natychmiast skontaktowałam się z drugą lecznicą, do której trafiły cztery pozostałe maluchy. Zapewniono mnie, że kociaki są w świetnej kondycji, żadnego kataru nie stwierdzono, odrobaczono i zaszczepiono.
Byłam lekko zdumiona.
Z jednego domu, bez izolacji, wymieszane mioty i takie cuda, że część jest z temperaturą zagialała, a część super zdrowa? Nie wierzę w takie opowieści.

– Dorota, zabraniam przyjmować kocięta, coś mi nie pasuje. Wstrzymaj panią do 16, muszę pogadać z dr Anną z Filemona. Teraz ma przerwę, operuje.
Kiedy Pani o tym usłyszała, dostała furii! Wpadła w jakiś amok. Tylu gróźb wolontariuszka nie usłyszała od chwili zgłoszenia się do pracy. W tym czasie miałam bardzo ważne spotkanie, nie mogłam jednej reanimować emocjonalnie, a drugiej dyscyplinować. Dla mnie ważniejsza była wolontariuszka, pani mogła się pieklić.
– Wyłącz telefon, natychmiast! Zamknij drzwi i czekaj co postanowię. Napisz pani sms, że po 16 zadzwonię!

Po 16 zgodnie z obietnicą i po konsultacji z Anną skontaktowałam się z Panią.
– Do której telewizji podać pani kontakt do kierownika produkcji? – zaczęłam słodko syczeć. – Do łódzkiej trójki czy może do Retsatu, a może woli pani Toyę? Czy radio też jest brane pod uwagę? Pomogę bardzo chętnie! Może pani iść i opowiedzieć z jakiego powodu na moment poprosiłam na czas do namysłu. Jak pani śmie grozić mojej wolontariuszce za jej społeczną pracę, za troskę i opiekę nad bezdomnymi kotami? To WOLONTARIAT! Ani ona ani ja nic nie musimy! Prosiłam czekać do godziny 16! Nie mam epidemii od 10 lat w Fundacji, nie stać mnie na wprowadzenie chorych miotów do domu tymczasowego w okresie kiedy jest wysyp małych.
– Wpadłam w panikę, myślałam, że zostanę z kociakami…
– Czy odniosła pani wrażenie że opowiadam bajki?! Proszę jechać do Filemona, doktor przyjmie chore i oceni te niby zdrowe.
– Są zdrowe, doktor, u którego leczę swojego 16-letniego yorka, potwierdził.
– Cóż obawiam się, że podważę autorytet doktora…

Tak jak myślałam, chore okazało się całe stado. Wirusowe choroby nie dotykają kociąt  wybiórczo. Zasmarkane, z widoczną trzecią powieką, z ropą lejącą się z nosa, ze świerzbem, który dosłownie kapał z uszu, zostały w „zaufanej lecznicy” zaszczepione. Nie wiem, jaka tam panuje polityka w odniesieniu do bezdomnych zwierząt, ale niestety w książeczkach zdrowia figurują pieczątki i podpisy dwóch weterynarzy. Jaka i gdzie jest granica między poleceniem służbowym a etyką lekarską? To nie laicy, to świadome wykształcone osoby, składające jak ludzcy lekarze przysięgę, że będą ratować, a nie szkodzić.

Pani całą historią się przejęta. Przytłoczyły ją wydarzenia wynikające w gruncie rzeczy z jej dobrego serca. Chciała pomóc, tylko lekcję, którą przy okazji otrzymała ode mnie i od swojego zaufanego lekarza, będzie długo jeszcze trawić.

Od początku znajomości moje czyny, słowa i doświadczenie potwierdzały się. Prowadziłam ją krok po kroku, by skutecznie i szybko zakończyć interwencję.

To, że ludzie zapominają o naszym wolontariacie, po raz kolejny uświadamia mi, że zbyt mało uwagi poświęcam na przypominanie, że nie działamy na płatnym etacie.  To nasza dobra wola, wyższa od innych empatia. Ale uprzedzam, nie pozwolę zastraszać, poniżać i lżyć moich wolontariuszy. Im się moi drodzy należy uznanie i wdzięczność, że ze swoich domów robią przytułki dla porzuconych zwierząt. Dają im miłość, ciepło, uczą zaufania do człowieka, troszczą się o ich zdrowie i wybierają najlepsze domy.

A ja tym bardziej z każdym rokiem mam mniejszą tolerancję dla wymówek czynionych przez ludzi mających pomysł jak mamy pracować. Nie godzę się na wykorzystywanie naszych dobrych emocji, na traktowanie z góry, na mało kulturalną komunikację.

Jedyną pociechą tej interwencji jest fakt, że po raz enty moja czujność pozwoliła uniknąć epidemii. Chore maluchy, kiedy dojdą do zdrowia, będą rozchwytywane, bo mają znamiona rasy orientalnej, długie ogony, spiczaste uszy i smukłe pysie.