czyżby pora zmian

Ćwierć wieku, jakby nie patrząc, tkwię w kociej branży. Niezłomnie, niezmiennie, codziennie ratuję koty. Na początku, kiedy jeszcze były inne priorytety w moim życiu, przygotowanie i wypuszczenie dziecka w świat, stabilizacja kondycji firmy, mniej czasu poświęcałam oczywiście na działanie społeczne, jednak zawsze byłam aktywna. Nie ma anonimowości, nawet w tak dużym mieście, jak Łódź. Ludzie od zawsze ze sobą wymieniają poglądy, wiadomości, dzielą się kłopotami i radościami dnia codziennego. Naturalną koleją rzeczy było przekierowywanie do mnie kociarzy, nie tylko tych, którzy nie mieli pomysłu na adopcję zabezpieczonego stada, czy nie dość pieniędzy na kastrację tych, które są karmione przed domem. I tak rosła moja rola i znaczenie w kociej przestrzeni. Od zawsze pomysłowa, starająca się pomóc, sięgałam po rozwiązania, które bali się wprowadzić w życie inni. I tak zadziało się z czasem, że będąc głową nieformalnej Grupy Opiekunek, stałam się bazą informacji, nie tylko dla opiekunów i karmicieli kotów, ale także dla urzędników. Wtedy w Urzędzie Miasta, w Wydziale Ochrony Środowiska, mieszczącym się jeszcze przy ulicy Piotrkowskiej, odbywały się pod okiem bardzo rozsądnej pani dyrektor, zebrania działaczy społecznych. Wówczas podjęto uchwałę o ujęciu w miejskim budżecie rocznym pozycji przeznaczonej na opłacenie kastracji i sterylizacji kotów miejskich. To był pierwszy, najważniejszy krok w walce o zmianę jakości życia kotów. Potem program sukcesywnie rozszerzano, adekwatnie do sugestii działaczy społecznych.

Schronisko łódzkie zawsze wzbudzało niesłychane kontrowersje. Jakoś, mówiąc szczerze, nie miało szczęścia do dyrektora, który byłby zarówno doskonałym menadżerem i zwierzolubem, a jednocześnie zarządcą, mającym świetne relacje z pracownikami, na dodatek świadomie współpracującym z organizacjami prozwierzęcymi obecnymi w mieście. Współdziałanie nie oznacza ingerencji ani zaburzania czy naruszania kompetencji. Zawsze powinno się prowadzić dialog, szanując funkcję i stanowisko rozmówcy. Prezes fundacji czy stowarzyszenia nie powinien wchodzić w buty dyrektora, ich wspólne działanie na rzecz poprawy dobrostanu powinno stanowić razem ustalone zasady tak, by faktycznie łączyli siły i możliwości w interwencjach dedykowanych kotom. Niezależność i prawo do samostanowienia nie powinno być w żaden sposób naruszone. W praktyce jednak jest kompletnie inaczej, są organizacje, które starają się innym narzucić własny styl pracy, ignorując kompletnie zapisy prawne normujące ich aktywności. Brak szacunku do innego postrzegania dobrostanu zwierząt przekłada się na lekceważenie ich opiekunów, a takie sytuacje niestety nie konsolidują, a raczej z reguły konfliktują.

To, że Fundacja Kocia Mama nie jest zaczepna, kłótliwa ani wszczynająca awantury, od lat wiedzą wszyscy. Mamy oczywiście własne zdanie, własną drogę i szalenie pilnujemy, by nikt nie wtykał nam nosa z dobrymi radami. Unikamy komentowania decyzji innych i tego samego oczekujemy, kultury pracy, dystansu do problemu i niesięgania po hejt jako narzędzia, dzięki któremu osiągamy zamierzony cel. Jak się dzieje w mieście, wszyscy doskonale wiedzą.
Wracając do schroniska i osoby najważniejszej, czyli dyrektora. Powiem tak, byli różni, nie wszystkich miałam okazję i przyjemność poznać osobiście, może to i lepiej dla moich nerwów. Sposób na piastowanie stanowiska mieli rozmaity, od skupiania się wyłącznie na pracy biurowej, zwierzakom zapewniając minimalne, podstawowe do egzystencji warunki, po traktowanie miejsca pracy jak prywatnego folwarku, gdzie rządzi się, bezkrytycznie łamiąc i depcząc wszelkie zasady dobrego smaku czy kultury, po aferalne wyłudzanie pieniędzy z procenta odpisu podatkowego, wykorzystując w nazwie stowarzyszenia słowo „schronisko”. Dodając do tego fakt, iż prezesem jest była dyrektor, sytuacja staje się podwójnie niesmaczna.

Świadomie i z premedytacją wprowadza podatników w błąd, a co jest najgorsze w tym procederze, to u oszukanych automatycznie załącza się niesmak i oburzenie, przez co schronisko traci dobrą opinię. Afer związanych z byłymi dyrektorami jest o wiele więcej, gdyby na tym fakcie nie cierpiały zwierzęta, wszystkie te „pomysły” dotyczące zasad funkcjonowania, stylu adopcyjnego oraz formy komunikacji z organizacjami, nadawałyby się do skeczy w kabarecie. Lata mijały, nie wiedzieć z jakiego powodu czy też przyczyny, władze miasta ignorowały alarmujące zgłoszenia obywateli miasta odnośnie funkcjonowania miejskiego w końcu schroniska. Obiekt, zamiast pełnić rolę tymczasowego schronienia, zamienił się w twierdzę przetrzymującą latami zwierzęta, powodując w ich psychice traumy i lęki trudne do wyeliminowania przez najlepszych behawiorystów. Adopcje odbywały się sporadycznie, a ankieta adopcyjna była tak nieżyciowo sformułowana, że łatwiej było się ubiegać o adopcję dziecka czy kredyt na bardzo dużą kwotę. Podam tylko jeden, ale moim zdaniem kuriozalny w swej głupocie przykład. Blokada adopcyjna dotyczyła tych wszystkich, którzy mieszkają w domach jednorodzinnych i są szczęśliwymi posiadaczami podwórka. Filozofia stanowiska była dość specyficzna, uważano bowiem, że właściciel posesji automatycznie, mając ogródek, zrezygnuje z codziennych spacerów. Rozumiem doskonale, że szczególnie miłośnikom psów włos się jeży na głowie, słysząc takie odrealnione argumenty, ale pamiętajmy, w schronisku pracują nie tylko ci kierowani empatią, wielu traktuje ten etat jako obowiązek, za który otrzymuje wypłatę. Zamknięcie dostępu organizacjom prozwierzęcym pogorszyło niestety jeszcze bardziej i tak już koszmarną sytuację mruczących i szczekających mieszkańców obiektu. Przez lata przybywało tylko psich boksów, które sytuowane były w bezsensowny sposób, w całkowitej arogancji wobec podstawowych reguł, zapewniających komfort bytowania.
Rada do spraw zwierząt, powołana przez prezydenta miasta, miała skupiać osoby autentycznie mające na sercu dobro wszystkich miejskich sworzeń, nie tylko kotów i psów. W aglomeracji porzucane są również świnki morskie, chomiki, papugi i inne egzotyczne zwierzątka, które adoptowane lub kupowane są pod wpływem chwilowego impulsu, bez elementarnej wiedzy o potrzebach gatunku.

Fundacja nie raz próbowała dołączyć do rady, jednak kłótliwość i brak konstruktywnego zachowania skutecznie nas zrażała. Zawsze ceniłam czas, więc szkoda mi było przeznaczać na spotkania, w wyniku których nigdy nic sensownego nie dało się ustalić. Kilka lat stałyśmy z boku. Oczywiście rejestrowałam wszystko, co toczyło się na forum, jednak tradycyjnie dla mnie, bez osobistego komentarza.

Kilka dni temu ponownie Fundacja otrzymała zaproszenie do włączenia się w pracę Rady. Tym razem, z uwagi na zmiany personalne na stanowisku dyrektora schroniska, postanowiłam uczestniczyć i sprawdzić, w jaki sposób obecnie przebiega narada. Cóż, pierwsze wrażenie, muszę przyznać, jest pozytywne. Fachowa, rzeczowa, konstruktywna narracja, dotycząca wszystkich poruszonych tematów. Otwarcie i szczerze odpowiadano na pytania, nie zamiatając tym razem żadnych istotnych faktów pod dywan. Czy nastąpi odwilż w komunikacji z organizacjami? Czy doceni się naszą rolę i doświadczenie? Trzymam kciuki za zmiany, o których zostaliśmy poinformowani. Osoba dyrektora jest mi znana od wielu lat, pozostajemy w dobrych relacjach. Fundacja tradycyjnie zadeklarowała chęć współpracy, teraz po pierwszym spotkaniu pod nowymi sterami, dzielę się ze zwierzolubami swoimi odczuciami.

Szybko się nie naprawi tego, co inni psuli przez lata. Na modernizację, modyfikację, nowelizację dokumentów potrzeba czasu. Nie traćmy go na czcze dyskusje, obserwujmy, ale nie jątrzmy. Cel mamy wspólny, tę samą misję, więc może wreszcie się uda pójść spokojnie i zgodnie tą samą drogą. Trzymam kciuki za wszystkie zwierzaki w schronisku pod kuratelą nowego dyrektora.