maleńkie tylko

Nie raz zastanawiam się, czy osoby komunikujące się z fundacją łamią obowiązujące zasady świadomie, z premedytacją, czy czynią to kompletnie nieświadomie, kierując się troską o kota.
Jednak mając na uwadze, że Ania na fanpejdżu Kociej Mamy nieustannie przypomina obowiązujące formy komunikacji, zgłaszania interwencji, procedury związane z zamieszczaniem postów czy przeprowadzania adopcji, skłonna jestem przychylać się do wniosku, że kociarze celowo ignorują wszystkie nasze prośby.

Mając na głowie fundację, troskę o jej kondycję, sama na siebie nałożyłam rygor nadający rytm i tempo pracy. Staram się działać konstruktywnie, ale nie mogę zgodzić się na zamianę ról, to ja zarządzam i ustalam reguły, klient, jeśli ma inny pomysł, musi szukać zrozumienia, akceptacji i wsparcia w innej organizacji. Celowo, jak zawsze zresztą, używam słów adekwatnie ilustrujących pomysły kontaktujących się. Nie mogę być wyrozumiała dla osób, które czytają, grzecznie mówiąc, bez zrozumienia. Po ataku na Marylę, bo inaczej tego masowego zjawiska określić nie potrafię, osób, które kontaktowały się o każdej dosłownie porze dnia i nocy, w efekcie i ja miałam zaburzony dosłownie każdy dzień, bowiem Maryla musiała natychmiast każdą wiadomość przekazać, a w wyniku jej nadgorliwości ja nie miałam możliwości normalnie pracować, odpoczywać czy spędzać urlop. To, co dla innych jest normą, mnie było zabrane.
Wszędzie, w każdym dokładnie miejscu, gdzie podany jest kontakt do mnie, stanowczo określona jest przede wszystkim pora, niezmiennie od poniedziałku do piątku pełnię dyżur telefoniczny w godzinach 18-19.30. Sama bardzo przestrzegam, by taką informację zawsze przekazać w stopce, kończącej każdą wiadomość na poczcie, czacie czy w e-mailu. Wybijam tym samym argument o niewiedzy. Czy taka forma asekuracji, mającej na celu eliminację kontaktu w złej dla mnie porze jest dostateczna? Odpowiadam szczerze: kompletnie nie!
Korzystając z wytrychu, jakim jest maleńki, niby tłumaczący sytuację zwrot „chciałam tylko”, zaczyna się opowieść na pół godziny.

Nauczyłam się zgrabnie wchodzić w słowo. Może nie jest to zbyt eleganckie zagranie, ale tylko dzięki opanowaniu tej metody mam szansę na przejęcie inicjatywy i przekierowanie rozmowy w czasie dla mnie wygodnym. W przeważającej ilości spraw te, które rano były z cyklu niecierpiące zwłoki, po południu już są nieistotne, błahe, niewarte ponownej komunikacji.

Dokładnie tak samo jest w przypadku wypożyczania sprzętu. Na wypożyczenie osoby stawiają się w wyznaczonej stałej porze, ze zwrotem już są problemy. Nie dość, że osobiście obdzwaniam, pytając o przydatność, co już jest karygodne, to są osoby, które, mówiąc wprost, przywłaszczają sobie sprzęt świadomie. Nijak ma się do tego kwestia przyjętej kaucji. Swego czasu trafiła mi się specyficzna opiekunka, która nie dość, że wypożyczyła klatkę łapkę poprzez swoją uczynną koleżankę, to jeszcze, zwlekając z odbiorem, czyniła mi wywody na temat formy pracy fundacji, panujących zasad i efektów interwencji. Po 2 latach ugadywania się z oporną kociarą, machnęłam ręką na przywłaszczenie narzędzia, a kaucja zasiliła konto na leczenie bezdomnych kotów.

Sprzęt najchętniej zwracany byłby w trybie: „niech Kocia Mama kogoś po niego podeśle”.
Jeszcze lepsze pomysły miewają ci, którzy sami wybierają termin oddania, motywując to w mało fajny sposób: Przecież pani tu mieszka, ja tylko zajmę moment! I sugerują wygodny dla siebie termin, najlepiej w weekend.
Kiedy odmawiam i zapraszam podczas dyżuru, bardzo często otrzymuję wiadomość następującej treści: Pojawię się jakość w przyszłym tygodniu. Mijają kolejne dni, a sprawa tkwi w martwym punkcie.

Kiedy klatek, kontenerów i kenneli mam pod dostatkiem, czekam, aż delikwentowi zacznie brakować zostawionych u mnie 100 zł czy więcej, zależy ile pobrał sprzętu. W przypadku, kiedy stoi do wynajmu kolejka, dyscyplinuję, ale też z różnym skutkiem.

Najgorsze w pracy są przypadki, kiedy fundacja staje na głowie, by pomóc kotu i opiekunowi, a właściciel kota nie dotrzymuje warunków umowy wspólnej interwencji. Rozumiem, kiedy operacja dotyczy faktycznie środowiskowego kota, ale kiedy działam, by zamienić komercyjne koszty operacji na fundacyjną stawkę i potem opiekun celowo unika wykonania obietnicy, to nie dość, że jest to zwyczajne wyłudzenie, to zamyka sobie na przyszłość wszelką komunikację z Kocią Mamą. Osób takich na szczęście jest mało, nie muszę nawet wpisywać ich na czarną listę.
Na przestrzeni prawie 25 lat aktywności złodziei, obłudników i naciągaczy, mogę policzyć na palcach obu dłoni. Ich godność, honor i poczucie przyzwoitości wycenione są wprost proporcjonalnie do wysokości kosztów operacji od 1800 zł do 2500 zł.

Czy jest to kwota, która powali fundację? Na szczęście nie, ale wszyscy mamy świadomość, że branża kocia to raczej mała społeczność, wszyscy się znają, trudno zachować tajemnicę. Wiadomości dobre i złe rozchodzą się błyskawicznie, więc opinia buduje się sama.
Szczytem szczytów bezczelności był osobnik, który wykradł z szuflady pieniądze podczas wizyty kontrolnej z kotem po operacji, za którą koszty poniosła Kocia Mama.

Dlaczego w tym świątecznym czasie piszę tego rodzaju reportaż? Bo nie dość, że nadeszła szybko zima, a więc czas, kiedy koty grzeją się nie tylko w przyjaznych budach, ale i na silnikach samochodów, co nie jest bezpieczne, więc automatycznie zdarzają się i przykre sytuacje. Bardzo dużo klinik weterynaryjnych kieruje kociarzy do fundacji po wsparcie lub otworzenie rachunku na leczenie, więc automatycznie sam temat wpadł mi do głowy. A że jeszcze mam w pamięci kilku perfidnych dłużników, wszystko staje się jasne i czytelne. Nie byłoby tematu, gdyby nie zostały złożone obietnice. Inny wymiar mają wszystkie te interwencje, kiedy już na początku znam warunki, na jakich działam. Jeszcze brzmią mi w uszach słowa pewnej osoby, która deklarowała zwrot częściowych kosztów za zabieg swojej prywatnej kotki. Mam świadomość, że ten tekst przemówi do kociarzy. Niejedna osoba, czytając, będzie się rumienić i mieć wypieki ze wstydu na policzkach. Każde naruszenie umowy jest przykre, a prawda jest taka, że jak się uderza w stół, to nie tylko nożyczki odzywają, a niestety wyrzuty sumienia wracają.
Zbieramy co siejemy, zawsze tak było.