Na ratunek kociemu dziecku!

Tego Pana znam odkąd działa ze mną Maryla.
Pomagał Fundacji nie raz. Generalnie transportowo. Trochę z przekąsem żartował z nas, kociar, mimochodem wtrącał „Po to się tłukę taki szmat drogi żeby zaropiałe koty wozić? Czy nie możemy jak normalni ludzie pójść po prostu na kawę?”
Pytanie zawsze wisiało w próżni.
Żadna wolała nie podejmować tematu, wiedziałyśmy, że ma rację.
Maryla dyplomatycznie zmieniała temat, ja robiłam słodką minę wręczając kalendarz.

Lata mijały nam razem.
Im dłużej był z nami, tym łatwiej było uzyskać pomoc.
Kiedyś żartował, że „Pobyt w Łodzi bez wizyty u Kociej Mamy uważam za średnio udany!”
Miłe to było, szybko wyciągnęłyśmy wnioski, przy okazji załatwiając swoje kocie sprawy.

Tegoroczny wrzesień kończył się dość intensywnie. Odbierałam trudne interwencje, kociaki chorowały, zamykałam sprawy administracyjne, zaczęłyśmy planować pierwsze w tym sezonie spotkania edukacyjne. A w tle toczyło się tysiące spraw w różnym stopniu ważnych i mniej lub bardziej istotnych.

Środa wieczór.
Telefon zabuczał.
Maryla.
– Dopiero zakończyłyśmy ustalenia, czyżbym coś pominęła?
– Kowalskiemu podrzucili kota, pod drzwi, pies go wyczuł i podniósł jazgot. Mały, czarny, zaropiały, dziki. Co robimy? – zapytała świadoma zakazu przyjmowania kotów do Fundacji.
– Łapie, karmi, ogrzewa. Jutro ma kurs a Ty odwiedziny… Wreszcie i jego ktoś podrzutkiem zaszczycił! – nie mogłam się powstrzymać od maleńkiej złośliwości. – Zrób Mu szybkie szkolenie jak ma postępować z maluchem.
– Słuchaj, zaskoczył mnie – powiedziała odrobinę dumna – Uciął wszelkie próby instruktarzowe zdaniem „Maryla, przestań! Pamiętam jak postępowałaś w podobnych sytuacjach: małe siedzi w pudełku owinięte kocykiem na ciepłej butelce, jak się uspokoi, nakarmię. Ja pytam jakie ustalenia dalej? Możesz zadzwonić do Izy?”
– No proszę – śmiałyśmy się obie -Jak chcą, to potrafią zachować się tak, że chciałoby się ich przytulić, po co zatem nam na co dzień trują?
– Przecież my cierpimy na nieuleczalną chorobę!
– I stan się wiekiem pogłębia i nie ma dobrego leku! Poważnie, mam nadzieję, że los zaoszczędzi atrakcji i kociak dożyje do rana…

Czwartek, ranek.
Vetmed .
Kotka, na oko 8 tygodni, koci katar, bardzo wychudzona i blada, masa pcheł, temperatura 33,2 stopnie. Rokowania ostrożne. Ogrzewana w inkubatorze.

Tego samego dnia wieczorem.
Temperatura 35 stopni, zaczęła jeść.
„Kotki generalnie są mocniejsze…” nie wiem czy bardziej pocieszałam siebie czy wolontariuszkę…

Piątek.
Sms od Maryli: Mała żyje!!!

Odpowiedziałam: Cieszę się!!!

Nadałam Jej imię Zytka, obie z Marylą wiemy dlaczego akurat takie!!!

Ukłon dla ratownika!!!

Najważniejsze i kluczowe będą teraz nadchodzące trzy dni. Jaką przyszłość ma zapisaną w kocich gwiazdach, przekonamy się wkrótce. Dotąd kocia Opatrzność była łaskawa, trafiła pod opiekę przyjaciela Fundacji, lepiej nie mogło się złożyć, a obecnie przebywa pod troskliwą opieką zespołu Vetmedu. Całym sercem życzę Małej siły, by była dzielna i walczyła, by złapała apetyt na życie, bo nic bardziej nie boli jak świadomość przegranej.

Moja maleńka prośba, mimo tylu lat pracy pełnienia kociej służby nic bardziej nie dotyka mnie, nic bardziej nie boli jak obowiązek pisania Tęczowych Mostów, dlatego trzymam mocno kciuki za to kocie dziecko.