reakcja na pomysł ani

Od wielu lat utarło się, że kiedy uporczywie powraca przykry lub kontrowersyjny temat, wolontariuszki, a przoduje w tym Anna, sugerują: „Szefowa powinnaś to opisać.”. A że pióro mam lekkie i lubię skrobać reportaże, kiedy prześpię się klika dni z tematem, siadam i klepię.
Przez wszystkie lata pracy, nawet wtedy, kiedy spojrzymy na działanie z okresu przed powołaniem Kociej Mamy, oprócz dachowcom pomagaliśmy i rasowcom.
Przyczyny zrzeczenia się kota były rozmaite, od choroby kota albo człowieka, dość często powodem był wyjazd za granicę, wtedy praca szczególnie na zmywaku była bardzo intratną i popularną formą zarobku, zmiana miejsca zamieszkania i brak przyzwolenia właściciela lokalu na obecność zwierzęcia, awans zawodowy wiążący się z zamieszkaniem w innym kraju.
Znam oczywiście osoby, które nawet sześć swoich kotów ciągnęły na inny kontynent, jednak nie każdy porywa się na takowe eskapady. Wychodząc z założenia, że każdą decyzję opiekuna należy uszanować, nie komentuję, nie oceniam, nie piętnuję, a staram się zawsze wybrać rozwiązanie optymalne dla kotów. Nie mogę nikogo zmusić do zmiany decyzji, nawet nie mam takiego prawa, ponieważ nigdy nie poznaję wszystkich faktycznych okoliczności, które składają się na wybór decyzji.

Od kilku tygodni mamy w fundacji przedziwną sytuację, a mianowicie, rejestruję brak kotów kwalifikujących się do adopcji, wszystkie które spełniały wymagane kryteria przekazane zostały do adopcji, natomiast te problematyczne zasiliły pokład wirtualnych. Adopcja jest podstawą pracy Kociej Mamy, każda zarówno dachowców jak i rasowców.
Ostatnio z uwagi powtarzające się przyjęcia rasowych, Ania postanowiła przypomnieć, że nie jest to problem obecnych czasów. Że ani wojna, ani inflacja nie mają na ten fakt najmniejszego wpływu, rasowe koty od zawsze były do nas oddawane. Brak hejtu ze strony fundacji i dyskrecja oczywiście tylko ośmielają właścicieli pseudohodowli.

W ich przypadku nie można rozważać motywu przekazania kota stosując któryś podany wcześniej powód. Za każdym razem jest to chęć pomniejszenia własnej starty finansowej. Prawda przykra i brutalna.
Przy okazji ostatnich przyjęć, przepięknych, aczkolwiek problematycznych w obu okolicznościach kotów, Ania postanowiła zapoznać sympatyków i lubisi z najbardziej kuriozalnymi, nietypowymi przypadkami, kiedy to oddawano nam bez wahania koty niezwykle rzadkiej rasy, a co za tym idzie mega kosztowne. I z rozbawieniem obserwuję jak nagle pojawili się potencjalni chętni na adopcję nie tylko Ragdolla czy Devona Rexa, ale kota Birmańskiego, Syjama, Norweskiego czy Maine Connów przywiezionych lata temu z Gniezna. Okazuje się, że mało kto czyta przypominane reportaże, sam tytuł i zdjęcie kota już tak działają na wyobraźnię i decyzję o natychmiastowej adopcji wynikającej z czystej miłości od pierwszego wrażenia, że jeśli stanowczo odmawiam, alternatywnie pojawiają się zapytania o innego rasowego. Nieistotne jest, że jedna rasa od drugiej różni się genetycznie i charakterologicznie jak Słońce od Ziemi, wytyczne adopcyjne są określone zdecydowanie: ma być rasowy i zjawiskowy.

Przy temacie, który nieświadomie wywołała Ania, oczywiście jej intencje były dla nas kociarzy od razu przejrzyste. Chciała pokazać jak trudny los wiodą z reguły rasowe koty, jak mało dla swoich właścicieli znaczą. Świadomie i z premedytacją nie użyłam słowa „opiekun”. Są traktowane jak przedmiot, rzecz, która przekłada się na określony zysk. To hodowcy wpadli na cudowny pomysł kastracji w sumie kocich dzieci, wykluczając dalsze pokątne rozmnażanie sprzedanych. Jak się ma zasada doktor, że kastrujemy kota, kiedy mocz zacznie brzydko pachnieć, wtedy już bowiem natura sama sygnalizuje, że wszystkie narządy odpowiednio urosły, funkcjonują prawidło i zabieg w przyszłości nie przyniesie powikłań.
Przy tej okazji, zbiorowej niemalże histerii miłośników rasowych aż prosi się przypomnienie autentycznego zdarzenia.

Kiedyś, kiedy nie było Kociej Mamy, grupa kocich opiekunek wspierała łódzkie schronisko przyjmując koty w wieku różnym, przebadane, ale tylko takie które nie wyszły poza gabinet naczelnego ordynatora. Kierowałam się, rzecz jasna, troską o czystość domów tymczasowych, by nie wprowadzić żadnego przykrego wirusa lub choroby. Swego czasu przyjechała przepiękna niebieska persica. Problem był dość trudny, bowiem kotka nie tolerowała kobiet, gryzła i drapała wszystkie istoty płci żeńskiej bez względu na wiek. Mnie też pogryzła na dzień dobry. Mieszkała z nami czekając na adopcję. Wtedy nie było jeszcze strony internetowej, a koty wydawałam za pomocą ogłoszeń umieszczonych w papierowych gazetach.
Pewnego dnia zadzwoniła pani wypytując o kotkę. Przedstawiłam stan zdrowia i co najważniejsze podły wredny charakter.
Na pytanie, kto ewentualnie będzie jeździł z presicą do weterynarza, usłyszałam:
– Mąż!
A jaki zawód ma dopytywałam?
– Jest marynarzem!
– No, nie wiem. – zawahałam się
– Jakby co zaproszę pana weterynarza. – rzuciła w desperacji.

Kotka pojechała do nowego domu, łasiła się bezwstydnie do nowego opiekuna. Byłam spokojna i zadowolona, mnie wreszcie już nie terroryzowała, a faktycznie zyskała fajny dom. Po pół roku, ciekawa szalenie jakie wiodą życie, zadzwoniłam.
Pani była nadal zachwycona kotką, opowiadała z przejęciem jakie ma drapaki, zabawki, nawet poznałam kolory misek.
Nie wytrzymałam, musiałam zadać: A czy pani ją głaszcze?
-Nie, ale pani Izo, ona jest najpiękniejsza w kamienicy, ma na imię Queen wszystkie sąsiadki mi jej zazdroszczą! – wypaliła z dumą- I nie choruje na szczęście. Jak mąż wraca z rejsu, wtedy profilaktycznie zapisuję się na wizytę.
No proszę, bezdotykowa jak myjnia, a jaki fart ją spotkał.
Dedykuję tę opowieść zgłaszającym się po koty rasowe. Historia, teraz opowiadana jak anegdota może skłoni do refleksji i odrobiny zadumy, jakie są prawdziwe motywy zgłaszania się po koty z odzysku, ale rasowe.