sońka i inne koty z wojny

Abstrahując od okoliczności, unikając spekulacji, staram się zawsze działać kierowana sercem, rozsądkiem, pozytywnymi emocjami. Jednak nie ma tak fajnie, że osoba niosąca na swoich barkach ciężar związany z fundacyjnym działaniem, będzie nieustannie spokojna, wyważona, zdystansowana, mająca w nosie uszczypliwości i wredne docinki, czasem i ja pękam, a wtedy złość się leje do czasu, aż moje nerwy wrócą do równowagi. Ja taki stan nazywam oczyszczeniem. Najlepszą formą powrotu do równowagi są reportaże, wypiszę swoje żale, strzepnę z siebie brudy, wyrzucę z pamięci szkalujące śmieci i dalej działam. Nie ma innej dobrej dla mnie opcji. W przeciwnym przypadku, gdybym nieustannie rozpatrywała kto, kiedy i dlaczego mi świadomie dokuczył, wylądowałabym dawno w psychiatryku.

Kiedy wybuchła wojna, społeczeństwo się podzieliło na dwa obozy, tych którzy natychmiast stanęli do pomocy i przeciwników. Daleka od polityki, unikająca wiążących deklaracji, wyznaję zasadę pomocy każdemu, kto tylko się zgłosi. Nie mogę, z uwagi na panujące awantury i podziały, działać ze szkodą dla kotów, nie raz jasno określałam stanowisko, że chore i kalekie nie posiadają adresu zamieszkania wypisanego na ogonie!
Koty z wojny przyjechały w trzech transportach, pierwszy były to koty zwiezione z głębi kraju i przygotowane do wyjazdu we Lwowie, drugi to koty po poległych z Kijowa, a trzeci z miasteczka nieopodal Buczy. O ile dwa pierwsze sprawiały kłopot tylko medyczny, były chore, przeziębione, wycieńczone i zagłodzone, to ten trzeci, 16 kotów, był najtrudniejszy do ogarnięcia, ponieważ największym wyzwaniem była eliminacja lęku. Bały się głośnych odgłosów, reagowały paniką na huk i krzyk. Zblokowane tak bardzo emocjonalnie, że moja Sońka dostała rujkę, kiedy miała prawie dwa lata.

Dlaczego wybór padł akurat na nią? Dlaczego nie skradł mi serca inny uchodźca?
Chciałam szóstego kota, zawsze tyle ich ze mną mieszka. To jest stan niezmienny.
Szóstkę jestem w stanie monitorować, podawać leki, systematycznie kontrolować.
Mając już pięć rasowych, nie chciałam kolejnego. Po nie zgłaszali się stadami. Sońka urzekła mnie barwą futra, szylkret niebieski, cudnymi przestraszonymi ślipuchami i bierną, uległą, spanikowaną postawą w kontakcie z człowiekiem. Była odarta z odwagi. Tylko reanimacja psychiczna mogła z niej uczynić aktywnego kota. Nie adoptuję łatwych kotów, tylko te z kategorii: Zmierzę się z wyzwaniem.
Koty z wojny były wyjątkowe, mimo, że wymagające większego zaopiekowania, troski, nakładów finansowych.

Przyjęłam je, bo tak podpowiedziało mi serce. Bałam się oczywiście, wiedząc, że ta aktywność przekłada się na określone wydatki. I tu po raz kolejny solidarnie do pomocy stanęli współpracujący weterynarze. Nie tylko minimalizowali koszty obsługi, bo ilość tych kotów ich przytłaczała, byli sceptyczni, jak sobie z tą nową sytuacją poradzę, ale ufając w moje zdroworozsądkowe decyzje, spokojne leczyli, dając tym bidom szansę na nowe życie. Ludzie też dostrzegli ogromy wysiłek Kociej Mamy w podjęciu akcji, dającej kotom ocalenie. Zabierali te lżej chore, wrzucali datek na konto i rezygnowali z finansowania leczenia przez fundację mówiąc: Tylko tyle możemy wam pomóc. Tylko? Czy aż tyle?

Nie grzmiałam na ten temat, siedziałam cicho, lecząc. W mieście każdy dosłownie wie, na 100% do kogo się udać, by faktycznie uzyskać pomoc i wsparcie. Pomoc dla kotów z wojny to nie tylko trzy konwoje, które łącznie przekazały nam 97 kotów, to również ponad 50 futer, które przyjechały tu chore i Kocia Mama nad nimi też rozpostarła skrzydła. Nie zrzekli się ich, nie oddali, prosili tylko o pomoc w opiece weterynaryjnej. Kierowani byli do nas przez kliniki, osoby prywatne, które adoptowały od nas uchodźców, ludzi działających w fundacji Razem Wspieramy Ukrainę. Całe miasto huczało od naszych wyczynów! To był największy wkład całej Kociej Mamy w wojnę, ratowanie niczemu winnych kotów, pomoc ludziom.

Ukraińcy mieszkający w Łodzi doceniają pomoc, są wdzięczni, pełni podziwu. Kiedy chcą adoptować, kontaktują się z fundacją, w ten sposób rekompensują otrzymane wsparcie. A jak na nasze wyczyny reagują władze miasta? Milczeniem! Ciszą! Ignorancją!
Z okazji 600-lecia miasta wręczane są medale, ordery, wyróżnienia, godny pochwały pomysł. Tylko ja jak zwykle tradycyjnie mam jedno małe pytanko, dlaczego w gronie szlachetnie wyniesionych w przestrzeni pomagającej zwierzętom, nie znalazł się ani jeden wolontariusz prowadzący dom tymczasowy powiedzmy od ponad 23 lat? Oni oddają serca, czas i troskę zwierzakom, które posiadają status kota miejskiego czyli takowego, który znajduje się pod opieką także władz miasta. Doceniana jest praca schroniska, które jest budżetowane przez gminę i opieka nie jest charytatywna, a pomija się empatię wolontariuszy, działających bez otrzymywania gratyfikacji pieniężnych. Dla nich rekompensatą jest wyłącznie udana adopcja.
Kwestia zwierząt nadal w naszym mieście jest pomijana świadomie, a organizacje muszą działać tylko w oparciu o własne środki. Pomagamy, ale my nie mamy żadnej formy wsparcia.

Sońka mieszka w moim domu od kwietnia ubiegłego roku. Nastąpił progres w zachowaniu. Śpi w łóżku, bawi się z kotami, poluje na owady i ptaki. Jest czupurna, przez co wyniknął mały konflikt w moim domowym stadzie. Kiedy przyjmuję pod opiekę kotkę Jadzię mojego Mikołaja, Sońka ją bije, wtedy do akcji wkracza Iwan i tym sposobem na moim podwórku powstaje spór polsko- rosyjsko- ukraiński. Sońka Ukrainka, tłucze Jadziulę Polkę, wtedy akcję porządkową podejmuje syberian leśny, Iwan!
Pewne zdarzenia muszę przyjmować z przymrużeniem oka, bym w tym świecie pełnym układów i układzików, mogła nie oszaleć i zachować dystans do tego, co się obok dzieje. Miało być tylko o kotach z wojny, a zrobiło się troszkę podsumowująco, refleksyjnie.