akcje i atrakcje w kociej branży

Nie mam pojęcia, czy sytuacja zewnętrzna, czyli toczący się od pewnego czasu konflikt za naszą wschodnią granicą, ma jakiś faktyczny wpływ na hojność darczyńców, ale z niepokojem rejestruję dość mocny spadek aktywności, szczególnie w gronie tych stałych. Nie jest on okazjonalny, ale wręcz stały, co przyjmuję raczej z dość mocną obawą. O ile poziom adopcji, jej natężenie, utrzymany jest na doskonałym poziomie, o tyle inne formy niestety kuleją. Ludzie przyzwyczaili się do faktu, że Kocia Mama zawsze jest gotowa przyjść z pomocą, nie tylko poprzez wydanie karmy na koty środowiskowe, ale z leczeniem, finansowaniem badań czy operacji. Są to koszty, o których przeciętny zjadacz chleba nie ma bladego pojęcia.

Nieświadomi są nawet sami posiadacze zwierząt, bo tak naprawdę do momentu, kiedy nie ma większych kłopotów zdrowotnych, nikt nie wydaje szalonych sum na leczenie. Taki Marcel, jeden z wielu naszych stałych rezydentów. Cóż z tego, ze Danuta na niego chucha i dmucha, jego przypadłość nie raz dała mi mocno po kocim portfelu. Weźmy pod uwagę ostatnią jego akcję, która niestety była szalenie atrakcyjna. Normalnego zjadacza chleba puściłby jak nic z torbami. Pobyt kota w szpitalu na diagnostyce oraz leki przeznaczone na trzymiesięczną kurację wygenerowały, bagatela, kwotę ponad 3800 złotych. Musimy pamiętać, że jest to kwota po fundacyjnym rabacie, komercyjna groziłaby u mnie zawałem. Przypuszczam, że kontaktujący się z fundacją sporadycznie, tylko okazjonalnie, nie ma pojęcia, jakiego rzędu pieniądze potrzebne są, żeby faktycznie działać na rzecz kotów.

Wstydem jest okropnym warte tylko potępienia zachowanie, kiedy organizacje są kompletnie nieudolne pod względem interwencyjnym. Żenuje mnie zachowanie oddawania zwierząt odbieranych po dokonaniu wizyty lustracyjnej, zwanej sprawdzaniem dobrostanu, do schroniska. Uważam, że jeśli organizacja nie ma mocy sprawczej, nie posiada koniecznych narzędzi do zabezpieczenia, swoim zdaniem, krzywdzonego zwierzęcia, nie powinna nawet podejmować próby, a przekazać sprawę ludziom, którzy są dobrze zorganizowani. Fundacje i stowarzyszenia powołuje się, by pomagać zwierzakom poprzez adopcję, edukację i kastrację. Nie wymagam, by inni działali w naszym trybie, nie każdy prezes czy szef ma takie same umiejętności, jednak minimum przyzwoitości powinno wykluczyć szafowanie nazwą „ prezes”, ponieważ osoba nieudolna nie jest i nie będzie żadnym autorytetem.

W ostatnim czasie telefony o pomoc przy adopcji odbieram niestety nie tylko od opiekunów czy karmicieli, zgłaszają się sami założyciele organizacji z zapytaniem, czy mogą liczyć na współpracę z Kocią Mamą.Otóż odmawiam! O ile jeszcze kilka lat temu sprawiłoby mi to kłopot, o tyle obecnie, po wyciągnięciu wniosków, wynikających z ich bezdusznego postępowania, nie mam najmniejszych oporów. Pukałam do wielu drzwi organizacji, zajmujących się psami i nikt, ale to dosłownie nikt, przez pięć lat, nie pospieszył mi z pomocą. Psy karmione są przez okolicznych mieszkańców oraz Kocią Mamę. Gdyby chociaż odbierać z tej gromady jedno zwierzę w ciągu roku, problem dawno by się rozwiązał. Nie umiem adoptować psów w przeciwieństwie do kocich adopcji, które nie sprawiają nam najmniejszego problemu. Zachowanie, w którym odpłacam pięknym za nadobne jest teraz moją dewizą. Mam świadomość, że cierpią na tym koty, ale przecież nie zajmują się nimi laicy, tylko ludzie „ pracujący” w branży, z dokładnie takim samym stażem jak ja.

Wspominam o tych szczegółach nie po to, żeby wzbudzać sensację, ale chcę pokazać prawdziwe oblicze ludzi, którzy publicznie snują cudne opowieści, piszą ckliwe posty pomocowe, a po cichu zabiegają o wsparcie i pomoc Kociej Mamy. Nigdy nie byłam hipokrytką, dlatego uprzedzam rzetelnie, nie pomogę żadnej organizacji, ponieważ kiedy ja jestem w potrzebie, nie mogę liczyć na pomoc ludzi ze środowiska.

Zachęcam z całego serca do współpracy z fundacją. Sytuacja na polu łódzkich kociarzy jest dla mnie czytelna, jasna i klarowna. Wiem, kto z kim pracuje, jakie ma sympatie i preferencje adopcyjne. Nie neguję, nie oceniam, nawet, jeśli nie akceptuję decyzji. Nie każdy umie w wielu sytuacjach spaść na cztery łapki, więc czasem niemoc i brak środków eliminuje pomoc na naszym poziomie. Doceniam, kiedy świadomość braku możliwości w określonym zdarzeniu nie blokuje przed przekierowaniem do innej fundacji. Buta i dziwna duma nie wpisują się w żaden sposób w empatyczne, społeczne działanie na rzecz zwierząt.