Druga strona medalu

Na rzecz zwierząt próbują działać różne osoby, tworząc grupy, które w trakcie pracy decydują się na legalizację swoich pomysłów, nadając im nie tylko statut prawny, ale i nazwę. Tkwiąc w tej przestrzeni od prawie trzydziestu lat, obserwuję pewne zaskakujące zjawisko – mianowicie brak dbałości o zachowanie pierwotnej nazwy.

Nie raz poruszałam temat, dlaczego moje uproszczone nazwisko znajduje się w nazwie Fundacji. Nie jest to żaden odruch megalomanii, a – jak to zwykle bywa w naszym przypadku – przekaz czytelny dla sponsorów i darczyńców.

Kiedyś, lata temu, zanim pojawiła się iskierka, która z czasem wybuchła jako Kocia Mama, opiekunki kotów działające pod moim okiem w mieście nazywano „dziewczynami ratującymi kociaki z Izą Milińską”. Później właśnie tak nazywano naszą gromadę również w urzędach.

Zrezygnowałam z używania pełnego imienia, ponieważ ludzie są często aroganccy i mało komu chce się sprawdzić, jak poprawnie brzmi czyjeś nazwisko. O ile imiona takie jak Anna, Hanna czy Joanna są zapisywane poprawnie, o tyle przy Izabelli czy Marzannie zaczynają się już problemy.

W momencie, gdy podjęłam decyzję o założeniu Fundacji, oczywistą koniecznością było nadanie jej nazwy. Emilka stanowczo upierała się, by w chmurce pojawiło się moje nazwisko, argumentując, że to czytelny przekaz dla wszystkich, którzy od dawna czekali, aż wreszcie podejmę tę wyczekiwaną przez kociarzy decyzję.

Od tamtej chwili nigdy nie przyszło mi do głowy, by zmieniać czy modyfikować nazwę.

Nazwa to marka, symbol jakości, drogowskaz, gdzie można się udać po pomoc, poradę czy wsparcie. Nie rozumiem, dlaczego inne organizacje tak nonszalancko co chwilę zmieniają swoją nazwę. Czy wstydzą się tego, czego nie były w stanie dokonać? Czy przerastają je na wyrost składane obietnice? A może po prostu zmieniają nazwę, by uciec od zadłużeń?

Kiedyś, w rozmowie z bliską mi osobą, żartobliwie nawiązałam do telefonów dzwoniących o każdej porze dnia i nocy:
– Ciekawe, co by zrobili, gdybym zmieniła numer telefonu?
– Szybko przestałby być tajemnicą – usłyszałam w odpowiedzi!

Kontakt do mnie podają wszyscy: pracownicy Urzędu Ochrony Środowiska, dyżurni służb mundurowych czy pracownicy schronisk. Wiedzą, że pomogę, że zawsze znajdę najlepsze rozwiązanie – z naciskiem na dobrostan kota.

Pewnego dnia, podczas dyżuru, zadzwonił do mnie szalenie miły, dystyngowany pan. Najpierw uprzejmie przeprosił, że przeszkadza, następnie wyjaśnił, od kogo dostał numer, i od razu zadał pytanie, które i mnie męczy od kilku lat:

– W jakim celu powołane są służby mundurowe, skoro nie mają żadnej mocy sprawczej i odmawiają jakiejkolwiek interwencji, kiedy zgłasza się koci problem? Dlaczego automatycznie kierują do pani?

– Bo wiedzą, że ja sobie poradzę! – odpowiedziałam z uśmiechem.

Nie ma sytuacji bez wyjścia – trzeba tylko mieć zaplecze, czyli wypłacalne konto oraz dobrze przygotowanych do podejmowania różnych akcji wolontariuszy. Na potencjał sprawczy każdej organizacji składają się trzy czynniki: rozsądny zarządca, czyli szef, odpowiednio przeszkoleni ludzie oraz zasoby i narzędzia niezbędne do realizacji każdej akcji.

Sprawa, z którą zgłosił się pan, była szalenie prozaiczna, wręcz podręcznikowa. Dzika kotka była na tyle uprzejma, że okociła się w ich przestrzeni – za gniazdo wybrała miejsce na parapecie, tuż przy okienku prowadzącym do podziemnego garażu. Nie karmili matki, nie dotykali maluchów. Dzwonili do służb z pytaniem, co można w tej sytuacji zrobić. Liczyli na podpowiedź – i faktycznie ją otrzymali: numer kontaktowy do szefowej Kociej Mamy!

Sytuacja od lat typowa. Nie ona jednak jest tym, co mnie najbardziej zajmuje. Bardziej interesuje mnie postawa osób, które nagle „wzbogaciły się” o niechciane kocie stado.

– Proszę nie dotykać maluszków, nie płoszyć matki. Proszę zrobić rekonesans wśród sąsiadów – może u któregoś z nich kotka mieszka na stałe. Skoro karmi małe, a nie jest wychudzona i wyniszczona, to znaczy, że gdzieś w pobliżu ma swój dom rodzinny. Możliwe, że poprzedni miot jej zabrano, więc tym razem wybrała inne miejsce z troski o swoje dzieci. Proszę przysłać mi zdjęcie poglądowe – muszę zaplanować, jak poprowadzić interwencję.

Poprosiłam pana o zebranie informacji od sąsiadów i kiedy zobaczyłam kocie małe pysie, wiedziałam, że mam około tygodnia, zanim maluchy zaczną się diametralnie dziczeć.

Z opisu lokalizacji kociej rodziny wiedziałam, że interwencję mogę przeprowadzić tylko z jedną wolontariuszką. Taką, która nie panikuje, w trudnych sytuacjach zachowuje zimną krew, nie boi się dzikich kotów, a co najważniejsze – potrafi przewidzieć ich zachowanie. Wiele razy byłyśmy razem na przeróżnych akcjach i nawet te najtrudniejsze kończyły się sukcesem.

– Natalia, jest sprawa. Musimy zabrać maluszki i złapać matkę na zabieg. Sama sobie nie poradzę ze względu na moją ograniczoną sprawność ruchową po przebytej operacji.

Nakreśliłam sytuację i scenariusz akcji, czekałam tylko, aż Natalia poda termin – ja, z uwagi na rodzaj i tryb pracy, mogę się dostosować do jej dyspozycyjności.

Wtorek. Dzień jak każdy inny. Pakujemy dwa kontenery, chwytak, podkłady i ruszamy na miejsce akcji. Nie uprzedzam kliniki, żeby nie zapeszyć. Na miejscu okazuje się, że los nam sprzyja – opiekunom udało się uwięzić kotkę wraz z maluszkami w zamkniętej przestrzeni. Teraz tylko odrobina gimnastyki połączonej z akrobatyką – i Natalia wyjmuje jedno po drugim, jak jajka z gniazda, małe syczące kociaki. Matka, bez większego oporu, zostaje przełożona z siateczki do transportera. Cała akcja nie trwa nawet dziesięciu minut.

Gospodarze domu byli w totalnym szoku, zdumieni naszym spokojem. Bez paniki, bez nerwów – z uśmiechami na twarzach sprawdzałyśmy płeć tych pękatych, cudnych szaraków. Dobra matka z tej kotki, ale i mądra – siedzi cicho i grzecznie, jakby czekała na dalszy rozwój wydarzeń. Klinika oszalała na widok małych kociaków. Natychmiast lekarki i recepcja zaczęły przytulać te jeszcze odrobinę ostrożne, zdezorientowane kulki. Tyle radości z wizyty niezapowiedzianych gości nie było mi dane oglądać już od dawna.

– Ale pluszaki, ale kleszczaki! – zachwycały się podekscytowane.

Maluszki, zdrowe jak rydze, pojechały do domu tymczasowego u Danuty. Matkę jeszcze tego samego dnia poddano zabiegowi. Po rehabilitacji wróci tam, skąd została zabrana. Czy osiądzie w okolicy, w której powiła małe, czy wróci do poprzedniego miejsca – wkrótce się okaże.

Opisałam tę interwencję nie bez powodu. To wyraźna instrukcja krok po kroku, jak się zachować, by nie utrudniać działania Fundacji, a stać się pomocnym partnerem. Mamy przećwiczone takie sytuacje – dla nas to chleb powszedni. Bywa jednak, że osoby oczekujące pomocy swoją nieprzemyślaną aktywnością potrafią zniweczyć dobrze przygotowany scenariusz.

Jeśli ktoś decyduje się poprosić Kocią Mamę o interwencję, nie powinien samodzielnie wprowadzać w życie własnych, nieuzgodnionych z Fundacją pomysłów.

Opublikowano w kategoriach: Łódź