Historia pewnej interwencji

Historia do bólu typowa, jedna z wielu i mam świadomość, że nie ostatnia.
Miejscem akcji jest teren w centrum Łodzi, w ramach restrukturyzacji wyburzane są stare budynki a na odzyskanym terenie pojawią się, pewnie z czasem, nowoczesne kompleksy dostosowane do obecnych standardów, obiekty biurowe lub modne zamknięte, strzeżone osiedla.


Najemcy pakują manatki i opuszczają teren, przenoszą firmy w inne, bardziej atrakcyjne miejscówki i nagle okazuje się, że otaczane troską bytujące tam koty, przez sumiennych dotąd karmicieli, z dnia na dzień pozostawione są na pastwę losu. Chodzi fama o kotce prowadzającej młody i mały miot, a stado w sumie liczy 7 kotów, wszystkie umaszczone są pięknie, bo są jak heban czarne. Dalej dzieje się typowo i standardowo. Osoba kompletnie obca dla tej społeczności, przejęła się losem kotów. Kociara sama, dodatkowo związana z Fundacją od lat, postanawia przy naszej pomocy udzielić pomocy tym kotom, zanim wejdą buldożery, a mruczki rozpierzchną się w panice po okolicy. Do mnie dotarła informacja o małych, miłych, głaskanych przez wszystkich futrach.

Liczba siedem nie powaliła mnie na kolana, ani nie przeraziła, były już interwencje prowadzone, kiedy liczba kotów oscylowała między 17 a 27 i też się jakoś spięły. Tym razem, ufając słowom i wierząc w rzetelność przekazanej mi informacji, dałam dziewczynie zielone światło, jednocześnie przygotowując logistycznie lecznice do przejmowania odławianych zwierząt. I się zaczęło. Im dalej w las, tym większe kłody!

Zgodnie z prawdą koty są czarne i na tym fakcie kończy się dalsza wiarygodność pozyskanego przekazu. Z pięciu odłowionych, wysterylizowane, odrobaczone i zaszczepione zostały wszystkie. Dwie młode około roczne kotki znalazły błyskawicznie dom. Trzy dorosłe, około 2 letnie dwa tygodnie przebywały na socjalizacji w Gabinecie Filemon, u doktor Anny. Oprócz mnie i Anety, nie ma w Fundacji więcej wolontariuszek posiadających predyspozycję do poskramiania dzikich kotów, niestety w przypadku tych niby „ miziastych” i doktor Anna rozłożyła bezradnie ręce, prosząc: “Zabierz je zanim kompletnie zdemolują mi lecznicę, każdy następny dzień w zamknięciu wyzwala coraz większy sprzeciw, bunt i agresję”.

To, że dziewczyna na placu boju została sama, wcale mnie nie dziwi. Do złapania są jeszcze dwa czarne osobniki. Nie mamy pewności czy jest to matka stada i ojciec, czy jakaś rokująca młodzież, ponieważ żadna informacja nie pokrywa się z prawdą. Problem nie kończy się z chwilą zabezpieczenia zwierząt, wtedy niejako się zaczyna, bowiem muszę bezpiecznie przenieść 5 kotów i sprawić, by się w nowym miejscu chciały zaaklimatyzować. Nie taki był pierwotny plan. Do przeniesienia była kwalifikowana, tylko jedna kotka, założycielka rodu. Nie takie również zakładane były koszty interwencji. Jak zwykle rzeczywistość okazała się inna, bowiem to ja zawierzyłam w informację, w zasadzie tylko przekazaną, a znając dziewczynę od wielu lat, nie miałam podstaw, by wątpić czy być podejrzliwą. Wmanewrowane zostałyśmy obie, to jedna kwestia, druga jest bardziej przykra, bowiem nie dość, że nagle wycofali się wszyscy pomocnicy, to wręcz utrudniają zabezpieczenie tych dwóch ostatnich. Dziwna filozofia życia, niezrozumiałe dla mnie zachowanie.

Podziwiam upór i determinację dziewczyny. Cieszy mnie jej zaangażowanie i konsekwencja. Nie raz byłam w podobnej sytuacji i jakoś spadałam na cztery łapki, wierzę mocno, że w tym konkretnym przypadku też tak będzie. Ale mam już twarde postanowienie, nigdy nie wejdę w interwencję, zanim sama nie sprawdzę u źródła, na jaką i w jakim zakresie aktywność mogę liczyć od bezpośrednio zainteresowanych losem kotów.