Na tropie kotki czyli gdzie się podziała moja stara bezdomna?

Styczeń.
Ten jest kompletnie inny od poprzednich. Chyba po raz pierwszy nie otrzymuję zgłoszeń o kociakach porzuconych po Świętach. Nie wiem na ile jest to wzrost świadomości czy wreszcie wyniki od lat prowadzonej edukacji.
W tym roku dla odmiany regularnie dziewczyny odbierają sygnały o tułających się starych kotach, ewidentnie wyrzuconych z domów.

Tradycyjnie proszę o zdjęcia delikwentów. Zbieram informację w nadziei, że trafię na jakiś trop, który pozwoli mi poznać choćby w zarysie powody nagłej bezdomności.

Tradycyjnie Maryla przoduje w fundowaniu mi interwencyjnych atrakcji.

Miejsce akcji: Bałuty, środowisko trudne i bardzo nieprzychylne. Koci biedak czyli szkielet na którym wisiało brudne, zmierzwione futro, pojawił się jakoś pod koniec października.
Pani karmiła, bo żal patrzeć na to chuchro. Spotkała delikwenta podczas spaceru z psami. Na kotach kompletnie się nie zna, ale widok tułacza wzbudził w niej litość. Wróciła, postawiła miskę, kot zamieszkał pod jakimś drzewem i domagał się, by wejść na klatkę schodową. O ile pojawienie się miski, nie wywołało agresji ani większych sprzeciwów, o tyle na udostępnienie ciepłego schronienia nikt z lokatorów nie wyraził zgody. Kobieta postanowiła więc działać.

„Dlaczego fundacje unikają podawania w kontakcie numerów telefonów, są tylko maile, na które nie można się doczekać odpowiedzi? Czas mija zwierzę jest bez pomocy, a opiekun bez wsparcia. Telefon problem rozwiązuje znakomicie, szybciej i sprawniej można uzyskać pomoc.” Usłyszawszy taki wstęp Maryla dyplomatycznie zmieniła temat przechodząc do kwestii ważniejszej czyli zadania kilku typowych w tej sytuacji pytań.

Zebrała niezbędne informacje i z sobie wrodzoną skrupulatnością, przekazała zebrany materiał, a zgłoszenie poprała zdjęciem, zadając mi tradycyjnie pytanie: Iza co mam odpowiedzieć pani?

W takich sytuacjach nie ma co liczyć na cud, że nagle znajdzie się zatroskany opiekun, że trafimy na ogłoszenia o poszukiwaniu kota. Kot, a moim zdaniem kotka, w wieku wskazującym ewidentnie, że już na tym świecie trochę żyje, została pewnie przegoniona. Kto i dlaczego to zrobił nie dowiemy się raczej nigdy. Na moje oko ma zapalenie spojówek lub początki kociego kataru, wiek tradycyjnie zaczynamy liczyć od pięciu lat w górę. Niezły pasztet, a dopiero się z jednym uporałam.

Organizuj jakieś wsparcie i transport do lecznicy, muszę wykonać telefon do pewnej osoby, wydaję Maryli dyspozycje kończąc rozmowę.

Nie wiem jak się to dzieje, ale przyciągam koty stare, chore, dziwniejsze jest natomiast, że im najszybciej zawsze znajduję domy.

Tak było i tym razem.
Najtrudniejsze miałam za sobą, znalazłam jej bezpieczne dożywotne schronienie, zanim jeszcze kocica pojawiła się w lecznicy.

Tuż po 20 odebrałam telefon.
– Melduję, że panie przywiozły kotkę, jest łagodna, domowa, zapchlona i brudna, ma zapalenie spojówek, wiek powiedzmy powyżej 5 lat. Jakie dalsze wytyczne? – zapytał lekarz.
– Biochemia i morfologia, dość długo się błąkała trzeba sprawdzić jej stan zdrowia. Brawo, błyskawicznie opiekunki zadziałały, widać bardzo przejęte są losem kotki, rano podejmę dalsze decyzje.

Spokojna, że wszystko przebiegło nadzwyczaj sprawnie, wyłączyłam telefon.

Rano, odczekawszy do ludzkiej pory, kilka minut po godzinie 7 zadzwoniłam:
– Dobry, tu Iza, szefowa Kociej, ktoś dzwonił do mnie wczoraj… Jak moja kotka?
Wyczułam lekki niepokój w głosie młodej lekarki gdy zamiast odpowiedzi usłyszałam:
– Poproszę o telefon po 10, jak doktor przybędzie na dyżur.

Odczekałam do 10.30, wiem jaki zamęt panuje tuż po otwarciu.

– Ja w sprawie nowej pacjentki, wczoraj została przyjęta na szpital, mam dla niej dom, ale z uwagi, że w nim mieszkają i inne koty, jest prośba, by została jeszcze 3 dni na takiej mini obserwacji czy nie kluje się jakaś poważniejsza choroba.
W słuchawce usłyszałam skonsternowany głos:
– Ale o której kotce pani mówi? Pani Izo, mamy tu jedną tylko od pani pacjentkę…
– Co?! A gdzie jest zatem ta druga? Przyjechała tuż przed godziną 20, proszę sprawdzić książkę przyjęć! – aż mnie ciarki przeszły. Ktoś mi porwał kotkę? Co się dzieję?
Wpis jest, kota brak!

Atmosfera zrobiła się nerwowa. Ustaliliśmy, że doktor zadzwoni do kolegi, który był wczoraj na dyżurze, a ja przepytam Marylę:
– Maryla, zniknęła nasza stara kotka z lecznicy!
– O matko, Iza, co ty opowiadasz?!
– No właśnie dzwoniłam się dopytać jak się sprawuje, a kotki nie ma, przecież nie wyparowała! Boże, co się dzieje? Gdzie mój fundacyjny kot? Natychmiast dzwoń do opiekunki!
Rozpoczęłyśmy dochodzenie!

Na szczęście ten koci kryminał miał zakończenie z happy endem.

Życie jest pełne niespodzianek i cudownych, niczym nie zapowiedzianych, zdarzeń.
Tułała się kilka miesięcy, przeganiana, bo nikt jej nie chciał, ale kiedy tylko na moment trafiła pod skrzydła Kociej Mamy, jej koci los zmienił się o 180 stopni.

Jednego dnia, znalazła dwa domy, otworzyły się przed nią dwa wielkie serca, u mojej przyjaciółki i u kompletnie obcej pani, która zdecydowała się koleżance pomóc w transporcie znajdy.
Z logiką typową dla kociar, w myśl fajnej zasady, że skoro dwie kocie miski myje to jedna więcej nie będzie stanowiła problemu, mając nadzieję, że skoro dwa poprzednie niemłode już i także z odzysku umiały się dogadać bez trzepania sobie futer, to tym razem socjalizacja również przebiegnie sprawnie, pani podjęła decyzję o adopcji. Żeby kotka nie spędzała nocy w klatce, zabrała ją do domu, umawiając się z doktorem, że rano wróci by podpisać stosowne fundacyjne dokumenty.
Doktor chciał się podzielić radosną wiadomością, ale mój telefon już miał wolne.
Resztę wiemy, wyobraźnia i nadwrażliwość podsunęła nie ten scenariusz zakończenia.

Moje zachowanie najtrafniej podsumowała przyjaciółka gdy usłyszała tę historię, unosząc wymownie brwi, kręcąc z niedowierzaniem głową wycedziła: Iza, ależ ty jesteś dziwna, inni tańczyliby z radości, gdyby ktoś im porwał starą o wątpliwym zdrowiu kotkę, a ty prawie włosy rwałaś z głowy stawiając w stan gotowości lecznicę i Marylę!