Nietypowy dom tymczasowy

Znamy się już kila lat. Zaczęło się jak zwykle tradycyjnie od adopcji kotki.
Nigdy tak naprawdę nie wiemy, kiedy zadziała ten czynnik x i otworzymy się na pracę społeczną, na aktywność w sferze zwierząt. Czy za ten stan odpowiedzialne jest przeznaczenie, dziwny impuls, nadmierna empatia czy zwykła ludzka wyobraźnia, tak do końca tego nie określimy, ponieważ przeważnie z zasady wiele elementów i wydarzeń skłania nas do podjęcia określonego zadania, a małe i duże sukcesy potrafią fajnie stymulować dodając energii.


Dziewczyny, najpierw mamę i córkę, poznałam bliżej przy okazji typowych ruchów fundacyjnych. Przyjeżdżały po kocie domki, czasem wspierałam je karmą, same bardzo aktywnie, kompletnie bez jakichkolwiek roszczeń czyniły porządek na swoim obszarze. Spokojnie, miłe, wyważone.
Niekiedy ze zdziwieniem przyjmowały moje decyzje, ale z czasem i one sięgały po takie same rozwiązania. Mówiąc wprost: bardzo nam było po drodze w kwestii postrzegania problemu kotów środowiskowych.
Pomagałam jak mogłam. O wiele nie prosiły. Dzięki portalowi społecznościowemu miałam doskonałą informację o zakresie ich pracy. Z biegiem czasu współpraca się samoistnie zacieśniała, uczyłam jak pisać posty adopcyjne w konwencji Kociej Mamy, czyli weszłyśmy w kolejny obszar współpracy, pomagałyśmy wydawać ich Ozorkowe kociaki.
Kiedy wybuchła wojna wszyscy automatycznie poczuli się w obowiązku wsparcia walczących sąsiadów w przeróżnych płaszczyznach.

Szykując się do przyjęcia pierwszych kocich uchodźców, przygotowywałam sobie tradycyjnie bezpieczne zaplecze, czyli kocie miejscówki. Agnieszka, Małgosia i Julia ochoczo stanęły do pracy i tym sposobem sam zrodził się nietypowy, bo wielofunkcyjny dom tymczasowy.
Nie chwalę na wyrost, opinia zbudowana w oparciu o wiele lat wspólnej komunikacji.
Dlaczego jestem szczęśliwa z kolejnego obciążenia? Ponieważ dziewczyny nie są konfliktowe ani roszczeniowe, a sumienne i zadaniowe. Sterylizują, kastrują, leczą, adoptują, ale także z uwagi na pełniony zawód pielęgniarki posiadają umiejętność podania leków, zrobienia kroplówki, opatrunku, zastrzyku czy wyjęcia szwów pooperacyjnych.
Julia, najmłodsza w ekipie nie dość, że nie boi się dzikich, za nic ma ich syczenie, wystawianie pazurów i trzepanie łapą, jak się uprze, nawet najgorszego opornika jest w stanie oswoić. Kolejną jej umiejętnością jest opieka nad oseskami, wstaje w nocy, karmi, masuje brzuszki i myje maleńkie pupki.

Są trzy, więc praca równomiernie się rozkłada. Taka trafiła mi się fajna brygada.
Nie planowałam rozwoju w tym kierunku, ale skoro tak już się zadziało, nie będę losowi przeszkadzać. Często przyjmuję rozwiązania wynikające z komunikacji, współpracy nawet dorywczej, jednak nigdy nie podejmuję decyzji na oślep, nie umiem wyłączyć typowej dla mnie analizy faktów, a te w przypadku tej prospołecznej rodziny są dla niej korzystne.
To nie jest żadnego rodzaju laurka, ani dla nich, ani dla Fundacji. To wypadkowa wspólnej pracy, gdzie największą korzyść mieć będą zwierzaki. Dziewczyny automatycznie otrzymują typową dla naszych domów tymczasowych opiekę, przez co będzie im łatwiej jeszcze prężniej działać. Nie raz czytałam ich posty: Prosimy o karmę, nie jesteśmy żadną typową organizacją. Pomagałam rzecz jasna, ale zrezygnowałam z okazjonalnych stosownych w tych okolicznościach podziękowań. Nie chciałam czynić wyjątku, precedensu, że wspieram osoby z zewnątrz, a przecież miałam świadomość, że o wiele bardziej im się należy wsparcie niż karmicielom znajdującym się w satelicie Kociej Mamy.

Teraz samo się wszystko ładnie uporządkowało i można by pokusić się o wniosek, że czas wojny wiele kwestii porządkuje, upraszcza, weryfikuje, polaryzuje i ułatwia mimo dziejących się obok dramatów.