Nowa forma interwencji: desanty bez zapowiedzi!

Kiedy pięć lat temu na apel Wioli szukającej wśród znajomych pomocy dla bezdomnej kociej rodziny, napisałam spontaniczne „Pomogę”, nie przypuszczałam, jakie będą konsekwencje moich dobrych intencji.

Każdy, kto śledzi choć odrobinę pracę Fundacji Kocia Mama, wie jak dalej potoczyła się nasza znajomość. Teraz Wiola pełni funkcję koordynatorki Filii. Jest szefową na swoim terenie. Szefową w sumie samej siebie, bo tylko ona prowadzi dom tymczasowy. Chętnych na wolontariat nie ma. Mimo, że warunki pracy Fundacja zapewnia znakomite: opłaca całkowicie wszelkie działania związane z pracą domów tymczasowych, wyposaża w sprzęt i leki.
Obok działają oczywiście i inne pro zwierzęce organizacje, tylko tak się dziwnie składa, że bardzo pilnują jedności działań i skupiają się wyłącznie na celach statutowych. Są radykalni i bardzo konsekwentni. Zdecydowanie odmawiają przyjęć kotów, tłumacząc, że przygotowani są wyłącznie na pomoc psom. Ale że i w tym temacie bywa różnie, dlatego chcąc być niezależną i bardziej skuteczną, wyposażyłam Wiolę w psi kojec.

Nie umiem być stanowcza w kwestii zwierząt.
Owszem, nie opiekuję się gadami czy jaszczurkami, ale kiedy na drodze wolontariuszki stanie pies, jeż, fretka albo wyrzucony królik, staram się problem rozwiązać w ramach własnej Fundacji.
Niezależność pozwala na swobodę działania, za decyzje natomiast wolę odpowiadać osobiście, tak jest profesjonalniej, prościej, przejrzyściej.

Sława o dobrym sercu i empatii Wioli oraz o jej domu tymczasowym zwanym Kocią Chatką, prawdę mówiąc przysporzyła mi nie lada kłopotów. Kierowana dziwną logiką okoliczna ludność uznała, że Kocia Chatka jest miejscem, które z otwartymi rękoma czeka na każdego niechcianego w domu czy gospodarstwie kota. Ubiegły rok był tragiczny, wolę już nie pamiętać z jakim natężeniem pojawiały się w miejscu pracy dziewczyny czy w jej obejściu koty, bez żenady podrzucane, porzucane, zdrowe, chore, małe, duże. Nic tylko usiąść i płakać nad ludzką głupotą, bezdusznością i brakiem wyobraźni.

Wszyscy zapomnieli o jednym drobnym fakcie, że Kocia Chatka nie jest samowystarczalna i wszystkie obowiązki związane z obsługą kotów spadają całkowicie na Fundację.

Faktem jest, że Fundacja pełni służbę na rzecz kotów, faktem jest, że to jest pierwsze i najważniejsze działanie, ale w przypadku Szadku nie byłam w stanie nic zaplanować, bowiem nikt nawet nie zadawał pytania kiedy i czy w ogóle mogę podjąć daną interwencję, bezczelnie stawiano mnie i Wiolę przed faktem dokonanym.

Gmina zaangażowała się na tyle w realizację ustawy o ochronie zwierząt w odniesieniu do kotów, iż przeznaczyła na sterylizację i kastrację budżet w wysokości aż całych 3000 tysiące złotych. I tym sposobem uznała kwestię za zamkniętą, resztę świadomie pozostawiając w gestii Fundacji.
Nadal nie ma miejsca, gdzie się leczy z puli budżetu miasta zwierzęta powypadkowe.
Kulawo idzie ta współpraca.

Sytuacja na dzień obecny.
Koty podrzucane są z odrobiną mniejszą częstotliwością, ale podejrzewam, że to kwestia pory roku. Teraz Kocia Chatka jest „bogatsza” o kolejne dwa podrzutki, oczywiście dwie kocie dziewuchy, jedna około roczna, druga szacowana na 4 lata. Jak znam życie ma ciut więcej.
Obie leczone na koszt Fundacji. Obie typowo domowe.
Dymna, ta młodsza, jest w stanie zdrowia raczej dobrym, doznała tylko lekkiej traumy kiedy z domowego miziaka stała się nagle bezdomną, porzuconą w ogrodowych krzakach. Siedziała tam kompletnie sparaliżowana strachem i darła się rozpaczliwie na całą okolicę nie rozumiejąc dlaczego akurat ją spotkał taki los. Pogratulować wyobraźni byłym opiekunom.

Drugą przyniosły do sklepu dzieci, podobno pamiętały Wiolę z zajęć edukacyjnych. Prawdę mówiąc wątpię, bo już któryś rok zarzuciłyśmy pomysł o szczytnym założeniu by edukować w tamtejszej szkole. Nędzne zbiórki karmy, brak współpracy ze strony grona pedagogicznego skutecznie nas zniechęciły. Zrobiło się tak dziwnie, że jadąc na edukację wiozłam Wioli bagażnik pełen karmy, bo miałam świadomość, że nikt się do zbiórki nie przyłoży.

Ta starsza kotka przyszła ze straszną biegunką, cała była w kale, tak się z niej lało.
Leczenie oczywiście rzecz jasna po stronie Fundacji, antybiotyk, wymazy, probiotyki, specjalistyczna karma. Do rachunku dopisywane kolejne pozycje i nadal nikt się nie pyta jakim cudem opłacę rachunki.

Jestem wściekła na tę społeczność. To oni są winni, że moja cierpliwość się skończyła. Nie umieli skorzystać z mojej energii, z pomysłów, z entuzjazmu z jakim bywałam w Szadku z nadzieją, że coś wreszcie drgnie, że zrozumieją jaką mają szansę dzięki obecności na ich terenie Kociej Mamy.

Dlaczego piszę te słowa? Bo może wreszcie ktoś przejrzy na oczy, zrozumie, że ja tak naprawdę nie muszę działać na terenie Szadku, że jest to wyłącznie kwestia mojej dobrej woli, że dzban nosi wodę póki rączka się nie urwie. Że nie ma nic bardziej destrukcyjnego, iż świadomość, że jest się traktowanym instrumentalnie i z wyrachowaniem. Żeby nie było nie obwiniam za to co się wyprawia w Szadku Wiolę, ale jej otoczenie musi wreszcie zrozumieć, że nie mogą już liczyć na większą z mej strony wyrozumiałość.

Jeśli są jednak chętni żeby odrobinę wesprzeć działanie Filii w Szadku zapraszam do udziału w celu, w którym zbieramy na leczenie kotów podrzucanych systematycznie do Kociej Chatki.