Pracownicy Fujitsu dla Kociej Mamy

Aktywność Iwony w roli fundacyjnej menadżerki przeszła moje oczekiwania. Od pierwszej chwili, gdy zajęła się trudnym tematem pozyskiwania wsparcia i tworzenia bazy darczyńców, jej praca owocuje lawiną płynącej nieustannie pomocy dla Kociej Mamy.

Pół roku wystarczyło by zrozumiała tryb naszej pracy, styl działania, priorytety. Nauczyła się błyskawicznie klasyfikować zadania oceniając ich ważność.

Pracuje nam się łatwo, spokojnie, rytmicznie. Iwona ma świadomość, które tematy mogą wylecieć z mej głowy, o których nigdy nie jestem w stanie zapomnieć, a które spędzają mi sen z powiek.

-Dzwonię z super nowiną – oznajmiła pewnego dnia- w Fujitsu Firma organizuje dni wolontariatu. Pracownicy wybierają organizację z listy przygotowanej przez pomysłodawców akcji i tego dnia, zamiast typowej pracy, będą pełnić mini wolontariat. Do naszej Fundacji zgłosiło się najwięcej chętnych, bo aż 23 osoby, inni nie mieli tyle szczęścia co my, ich wesprą 2-3 osoby.
Zamurowało mnie!!!
– Ale jak Ty to sobie wyobrażasz, kochana? Przecież my nie posiadamy typowej siedziby, oczywiście z uwagi na RODO trwa dość znaczna reorganizacja, ale tak naprawdę, kiedy faktycznie na 100 % ogarnę ” pierdolnik”, tego nie widzą najstarsi Górale!

Byłam dość mocno przerażona, jak mam wpuścić w swoją domową przestrzeń tylu ludzi i to jeszcze pracujących w jednej z największych łódzkich korporacji.
W takich firmach praca odbywa się w kompletnie innym trybie, wszystko jest uniwersalne, uporządkowane, bezpłciowe, a u mnie, jak to trafnie kiedyś określił zgromadzone fundacyjne dobra pewien pan, wytworzyłam swoisty nieład, w którym tyko ja i kilka starających się go uporządkować potrafią się odnaleźć. Od kilku lat cały dobytek i majątek zgromadzony w kilku pokojowym domku nosi nazwę „pierdolnik”

– Tam jest wszystko – tłumaczyłam uradowanej Iwonie – klamoty na aukcję, elementy scenografii na Kotomanię, sprzęt do odłowu i transportu dzikich, kocie leki, zabawki i nawet masa starych słoików, za których uprzątnięcie bierzemy się ponad 6 lat! Cieszę się z tak licznej ekipy, ale na Boga Ojca, kompletnie nie widzę jak im tu zorganizować pracę – zastanawiałam się, dzieląc wątpliwościami z dziewczyną.
– Do koordynacji działań na czas wolontariatu przydzielono Olę, może łatwiej będzie jak się wcześniej spotkacie, zapozna się z zadaniami i wymyślicie właściwą strategię? – Iwona za grosz nie chciała ustąpić, wizja 23 osobowej ekipy biegającej po moim obejściu ją stymulowała pozytywnie, mnie raczej przerażała.

Z bardzo niewyraźną miną, pełna obaw, targana tysiącem wątpliwości, mimo wszystko zgodziłam spotkać się z Olą.
– Nie wiem czy jesteś gotowa poznać ewentualny zakres waszych działań – powitałam miłą dziewczynę, która na wizytę przybyła z synkiem Oskarem.
Już tym mnie kupiła, wiadomo, w Kociej generalnie działają kobiety, a dzieci wpisane są w wolontariat z automatu.
Wyjęła notes, długopis.
Kilka dobrze i celnie zadanych pytań w trakcie oprowadzania po kociomaminych włościach dało mi odrobinę nadziei, że może z tej mąki jakiś chleb będzie.

Akcja prowadzona miała być przez kolejne trzy dni począwszy od środy, od godziny 9 do 15.
Nie do końca podzielałam optymizm Oli i Iwony, ale skoro już się zadziało, z logiką typową dla siebie stwierdziłam, że jakość to będzie i że tym razem jak zwykle spadnę na cztery łapki.

Prawdę mówiąc trzeba nie lada odwagi by się zgodzić na taką aktywność, a że poniekąd kocham wyzwania i zdrowy hazard więc nie modelując rzeczywistości w żaden sposób czekałam na godzinę zero.

Środa powitała nas słońcem i cudowną pogodą. Jak na zmówienie było piękne bezchmurne niebo, zero wiatru.
Punktualnie o 9 przed furtką pojawiła się pierwsza ekipa, dowodziła Ola.
Powitanie, uśmiechy, rozdanie zadań.
I się zaczęło.
Ustalenie było jedno najważniejsze: wolontariusze okazjonalni mają być niewidzialni, w żaden sposób ich obecność ma nie zaburzać pracy firmy ani moich domowych działań.

Na obietnicy oczywiście się skończyło.
Od chwili, kiedy zadałam sakramentalne pytanie „Dlaczego zdecydowaliście się pracować na rzecz Kociej Mamy?” zniknęły wszystkie bariery.
„Bo chciałam panią poznać”, „Bo Fundacja jest znana”, „Bo mam od Was kota”, „Bo chcę oddać pomoc”, „Bo tyle o was słyszałam”, „Bo to jedyna zwierzęca, która przystąpiła do naszego projektu”…
Zasypana zostałam też tysiącem pytań.

I tak, każdego dnia od 9 do 15 czułam się jak przewodnik oprowadzający po Fundacji. Opowiadałam o działaniu, o najważniejszych celach, o kłopotach, o marzeniach, o potrzebach. Tłumaczyłam jak działa dom tymczasowy, jaką rolę pełni koci karmiciel, jak to się dzieje, że ratujemy tyle kocich istnień, dlaczego oczkiem w głowie jest edukacja, w jaki sposób pozyskujemy fundusze, dlaczego wprowadziłam dokument przekazania kota, użyczenia fundacyjnego mienia, jaka jest idea książeczek zdrowia z logo FKM.

Każdego dnia powtarzał się miły rytuał: wchodząc podawali dłoń na powitanie, żegnając się dziewczyny tuliły się serdecznie zapewniając, że było to bezcenne przeżycie i że z pewnością niebawem powrócą, panowie uśmiechali się serdecznie mówiąc: „Cieszymy się, że mogliśmy pomóc, było fantastycznie.”

Podsumowanie projektu przeszło prawdę mówiąc moje oczekiwania, ale chyba i wolontariuszek i wolontariuszy też.

Zyskałam bezcenną, realną pomoc, wsparcie, którego w żaden sposób nie jestem w stanie wycenić. Działali sumiennie, z ogromną precyzją porządkując, zliczając, segregując. Atmosfera panowała przesympatyczna. Korzystając z pogody i okoliczności pracowali przy ostatnich tego lata promieniach słońca.

Moje koty za nic miały wszelkie ustalenia, bez pardonu wymuszały zainteresowanie i uwagę. Prym wiódł oczywiście Leon, który jakby wiedział, że te codzienne ekipy przybywają w trosce o los i dobro Fundacji, której i On sam zawdzięcza dobre, spokojnie życie.

Wykonali ogrom pracy, jestem pod wrażeniem, wdzięczna Oli i Iwonie za upór, że nie pozwoliły mi wycofać się z projektu, Firmie za inicjatywę, wolontariuszkom i wolontariuszom za wsparcie.

Myślę jednak, że tym razem korzyścią najważniejszą dla Fundacji jest wiedza, którą nabyli odwiedzający siedzibę wolontariusze i wolontariuszki. Oni poznali moje szefowanie Fundacji od kuchni, w jakim codziennie żyję kieracie, jak mocno, w jakim stopniu Kocia Mama zaburza moją prywatność, na ile wchodzi w zawodowe, rodzinne i towarzyskie życie. Trzy dni ze mną dały im obraz prawdziwego oblicza Fundacji, ale i skali i rozmachu, z jakim działa.
Żadna kampania społeczna, żadna reklama ani szkolenie, nie przełożyłoby się na afekty i korzyści w takiej skali.

Jestem pewna, że ten trzydniowy wolontariat długo jeszcze będziemy wszyscy wspominać.