Sezon jesienny uważam za rozpoczęty

Stare Chojny. Małe, ciasne uliczki.  Niewielki budynek stojący bokiem, ani ładny, ani brzydki, trochę jakby zaniedbany, przydałby się kapitalny remont
– Oto i nasze przedszkole – oznajmiła Ania parkując auto.
Zabieramy materiały edukacyjne, sierściuchy i pełne optymizmu, ruszamy. Dawno już przestałam sugerować się pierwszym wrażeniem, nie zawsze się sprawdza.

Pierwsze zajęcia w sezonie jesiennym.
Grafik spotkań napięty do listopada, trudno zatem o nagłe zmiany, przesunięcia czy roszady.
Przedszkole przytulne, trzy mało liczne grupy, dzieci grzeczne, zbiórka karmy przeprowadzona odpowiednio. Przejęci, odrobinę podekscytowani pojawieniem się kotów byli wszyscy: dzieci, grono pedagogiczne, personel pomocniczy.
Atmosfera miła, wręcz rodzinna, chciałby się rzec: oby takich społeczności więcej!

Tym razem pojawił się dostojny Iwan, już nie koci wyrostek, a młodzian nabierający masy i siły oraz moje małe słodkie tymczasy, bracia gapole, dwa czarno- białe: Pajęczak i Patyczak oraz milutki czarny Teodorek, który na sam widok człowieka furkocze jak traktorek. Dzieci miały nie lada frajdę, świetną niespodziankę. Tylu mruczących gości nikt się nie spodziewał. Kręciło im się w głowach od prezentów, od atrakcji jakie zafundowała im Kocia Mama.

Pracowały sumiennie, chłonęły słowa o pielęgnacji, o diecie, o wspólnym życiu z kotem.
My obie z Izą z lekka na uboczu, malowałyśmy buzie, rozdawałyśmy ulotki, bowiem jak przystało na tę porę, obie tradycyjnie lekko przeziębione, ale świadomość, że jesteśmy wyczekiwanymi gośćmi sprawiła, że nawet przez myśl nam nie przeszło, by skorzystać z L4.

Kiedy pojawiamy się po raz pierwszy, edukacja nie sprawia żadnych problemów, możemy prowadzić zajęcia w takim tonie i tempie, jakie nam odpowiadają, wszystko bowiem jest, ciekawe i skupia uwagę. Każde kolejne spotkania muszą być już planowane i wzbogacane o nowe elementy.

Ciężar prowadzenia zajęć spadł na barki Ani, która ma za sobą lata pracy z dziećmi. Aktywność edukacyjną sama wybrała, jako formę wolontariatu dla siebie najodpowiedniejszą.

– Pani ma niesamowite koty – opiekunka grupy była zachwycona postawą Iwana- Jaki on grzeczny, posłuszny i dobrze ułożony. Moje to takie rozpieszczone dziady, ignorują komendy, drapią ostentacyjnie gdy się złoszczą.

– To nie tak – wyjaśniałam – Moje koty są raczej mądre, one czują, że są niezbędne, wręcz niezastąpione w fundacyjnej pracy, że dzięki nim właśnie jesteśmy tak chętnie zapraszane. Dla Fundacji od zawsze pracowały moje koty. Zabierałam kapryśną szarą Lolkę, potem kalekiego Pitusia. Leon odmówił współpracy, gdy w pojawił się rozbrykany, pełen energii Iwan. Niebawem i Mopik dostanie swoją smycz i będzie edukował. Siła tych zwierząt jest ogromna, są emisariuszami pięknej misji. Dzięki nim dzieci chętniej się uczą, przyswajają wiadomości dotyczące nie tylko życia kota, uczą się szacunku dla słabszych, opieki, troski, czułości. Te koty kształtują ich charakter, rozbudzają empatię, wzbogacają wiedzę o wiele bardziej niż nam się wydaje. Założyłam Fundację by ratować te najbiedniejsze, chore, tułające, kalekie. Koty, które w wyniku różnych zdarzeń, zamieszkały w moim domu, stały się ukochanymi pupilami, mają jakby świadomość roli, jaką pełnią, zachowują się jakby znały swoje przeznaczenie. Nigdy nie miałam świadomej adopcji, nigdy nie kupiłam żadnego kota, nie przebierałam odwiedzając DT, nie określałam koloru futra, wieku ani płci. One przychodziły do mnie same w wyniku różnych okoliczności, czasem napotykałam je na swej drodze zabierałam do domu przeświadczona, że niebawem oddam. Fakt, oddawałam te zdrowe, kolorowe, miłe. Te problematyczne nigdzie dalej nie odchodziły. Same wybierały formę relacji. Nie musiały być ani miłe, ani posłuszne, a już na pewno zdrowe czy ładne. Tak jak matka kocha swe dziecko, niepomna na trudności, jakie ono sprawia, tak ja akceptuję odmienność żyjącego ze mną każdego mruczka.To, że otwierają się w moim domu, że nabierają odwagi i pewności, że potrafią zaufać na nowo, odnaleźć swoją przestrzeń, jest jakby wypadkową mojej bezwarunkowej do nich miłości.Leon zdziczał w domu, w którym się urodził, atakował opiekunów. Poznałam go jako dzikiego, dorosłego, 4 letniego kota. 12 kg mięśni, złości, agresji. Został oddany z obawy o własne bezpieczeństwo. Trzy miesiące zajęło mi tłumaczenie, że bywają też inni ludzie. Po roku wspólnego życia zaczął brać udział w edukacji. Iwan pojawił się, bo mimo że łagodny, rasowy z poświadczonym rodowodem i bardzo kochany, był nieadopcyjny, miał na tle nerwowym problemy urologiczne. U mnie tak się wyluzował, że dawno już nie pamiętamy o jego chorobie.Od kilku tygodni trwa socjalizacja z rodziną kolejnego mieszkańca. Tym razem zawitał norweski leśny, czarny z białym wąsem i złamanym ogonem, w wieku bliżej nie określonym. Nabiera masy, uczy się domowego porządku, poznaje podwórkowe zakamarki, za czas jakiś pewnie i on będzie gotowy, by sprostać wyzwaniu i stanąć do pracy.

Pani poparzyła na mnie dziwnie, nie padł żaden komentarz.
Cóż, nie po raz pierwszy moje wywody wprowadziły zamęt w głowie, zburzyły dotychczasowe teorie. O jednym zapewniam, specjalnie tego nie robię, tak wygląda po prostu moje życie.