Trudny poniedziałek

Poniedziałki zawsze są trudne.
Ten zdecydowanie do takich należał.
Generalnie po weekendzie spada na mnie tysiące spraw, czekających na załatwienie w trybie natychmiastowym. O ile mogłam nauczyć najbliższych współpracowników, że tylko sytuacja związana z chorobą lub wypadkiem kota faktycznie należy do tych niecierpiących zwłoki, o tyle bywają osoby, które z prostej sytuacji potrafią ukręcić aferę na miarę skandalu.

Dokładnie tak było tym razem. Historia, którą pragnę opowiedzieć, nie wydarzyłaby się wcale, gdyby osoby, które są głównymi bohaterami, potraktowały z szacunkiem moją społeczną pracę.
Powiem wprost, brzydzę się szantażem, a sposób na życie, kiedy się uważa, że pieniądze rozwiążą każdy problem, uważam za naganny. Znam ludzi, którzy śpią na przysłowiowym worku z pieniędzmi, a mimo to wyją z rozpaczy, tocząc samotne życie. Pieniądze nie kupią nam przyjaciół, miłości, nie zastąpią przyjaznej ręki przyjaciela.

Koło południa otrzymałam dwa zdjęcia kociaków siedzących w samochodzie.
Wraz z fotografią przyszło zapytanie, czy znajdzie się dla nich miejsce w Fundacji.
Pracowałam. Wolontariuszki prowadzące domy tymczasowe były o tej porze w pracy albo na zajęciach i nie mogłam natychmiast sprawdzić, która zgodzi się przyjąć koty. Nie byłam w stanie o tej porze rzucić wszystkiego i obdzwaniać współpracujące z Kocią Mamą lecznice.

Każdy, kto zna tryb mojego życia, wie, że do godziny 16-tej mam wyłączony dzwonek w telefonie. Nie mogłabym normalnie funkcjonować, gdybym nie stawiała granic, zapewniających mi spokój. Jest to przykre, ale za to jest odpowiedzialna ludzka arogancja.
Zapytanie o przyjęcie kotów przyszło od znanej mi osoby. Jednocześnie zauważyłam dwa nieodebrane połączenia.
Nie lekceważę ludzi, nie traktuję nikogo z góry, więc napisałam w odpowiedzi, że nie mogę teraz rozmawiać, a o przyjęciu kociaków porozmawiamy o 18. Odpowiedź zaskoczyła mnie totalnie: „W takim razie, skoro nikt nie chce pomóc, porzucam koty w miejscu, w którym je znalazłam!”
Nie mogłam uwierzyć, że właśnie ta osoba umiała napisać takie słowa!
Nasza rozmowa nie była ani miła, ani konstruktywna. Dwa razy zapytałam, dlaczego nie może zapewnić opieki do godziny 18. Nie usłyszałam sensownego wytłumaczenia. Nie prosiłam o wielki wysiłek, tylko o danie mi możliwości przygotowania miejsca dla kociaków.
Rozmowa była przykra, musiałam przebijać się przez krzyk, agresję, wymówki i co najgorsze szantaż! O rzucaniu nagle słuchawką wolę nie pamiętać.

Druga osoba, towarzysząca, nie była na tyle odważna, by odebrać ode mnie telefon.
Trzęsłam się z nerwów, nie mogłam uwierzyć, że te osoby obserwujące od samego początku pracę i rozwój Kociej Mamy, w taki sposób potrafią się zachować!
Nie chciałam kopać się z koniem. Wiedziałam, że źle robię, ulegając szantażowi i godząc się na wymuszenie, ale ważniejsze dla mnie były koty i zapewnienie im bezpieczeństwa. Nie odmówiłam przyjęcia, mimo nagannej postawy, mimo świadomości, że wracają z wyjazdu i koty wcale nie znalazły się u nich nagle. Przez cały weekend przebywały trzysta kilometrów od Łodzi. Karmione były od pewnego czasu, była więc możliwość, by na spokojnie, bez nerwów, ustalić warunki ich przyjęcia.

Nie przytaczam tej opowieści, by się żalić. Podaję ją jako przykład, jak to fajnie i bezstresowo pomagać braciom mniejszym cudzymi rękami, jak to łatwo się stwierdza: kocham koty, ale trudno jest nawet na moment odrobinę się dla nich wysilić.
Nie podejmowałam dalszej rozmowy. Wskazałam lecznicę, wiedząc, że zdążę uprzedzić, zanim superbohaterki dojadą do Łodzi!

Jest we mnie żal, jest szalony smutek, rozczarowanie. Pojawia się tysiące pytań, jak mogło dojść do tej sytuacji, że dziecko, o którym mówiło się, iż wyrosło w Fundacji, ma mniej od innych empatii.
Nasze dzieci powinny być wzorem, przykładem, naszą piękną wizytówką i obrazem społecznej pracy!