Zgrana ekipa

Wydarzenia ostatnich miesięcy są najlepszym świadectwem tego, jaką faktycznie stworzyłam Fundację. Bardzo ostro zarysował się obraz prawdziwych relacji i emocji między nami. Nie słowa i obietnice charakteryzują moje dziewczyny, ale ich czyny, autentyczne działanie, szalona odpowiedzialność. Myślę, że cała sytuacja była jedną wielką nauką dla nas wszystkich. Ostrzeżeniem, przypomnieniem jak ulotne jest ludzkie życie, jak wiele zależy od zbiegu dobrych i złych okoliczności, że nie żądzą koneksje i pieniądze a dziwne przypadki, na które nie mamy żadnego wpływu. Ograniczenia, które na mnie spadły ani na moment nie zaburzyły normalnej pracy, znając formę mojej niedyspozycji, dziewczyny przejęły obowiązki dając mi czas na rekonwalescencję. Wiedząc jak mocno troszczę się o prestiż Kociej Mamy, jak bardzo na sercu leży mi jej dobro, działały jeszcze sumienniej, wykluczając niepokoje, obawy, zdenerwowanie.
Jestem wdzięczna za taką postawę, ale i dumna, że ani na moment nie zwolniły tempa, że pracowały nie czekając na motywujące rozmowy, że nałożyły na mnie klosz.
„Siedzisz w domu, więcej atrakcji już nam nie trzeba!” nie zliczę ile razy słyszałam te słowa. Byłam zdumiona postawą Renaty, ponieważ ton perswazji był różny, od łagodnego do bardzo stanowczego, w zależności od tego, jak mocne były moje próby zmiany jej decyzji. Nie raz chciałam pomóc tłumacząc, że spokojnie mogę prowadzić spotkania z dziećmi, ale dziewczyna była głucha na te prośby. Patrzyła na mnie twardo lustrując uważnie i z kamienną twarzą wydawała wyrok: „Jak złapiesz formę, w tym stanie wyłącznie ogród i koty.”

Jedyną pociechą były odwiedziny po zajęciach. Wpadały roześmiane wnosząc radość w monotonię mijających zbyt wolno dni. Joanna pełniąca rolę kuriera między siedzibą, a domami tymczasowymi, pomagała robić zdjęcia na bazarki bym mogła sprzedawać kocie gadżety, rozumiała potrzebę aktywności i złość na sytuację, która mnie tak mocno ograniczyła.

Miesiące mijały, trwałam obserwując jak działają moje wolontariuszki. Spokojnie, skutecznie, systematycznie. Konsultacje dotyczyły wyłącznie faktycznie kwestii wykraczających poza ich kompetencje. Uaktywniły się wszystkie, dając mi wyraźny przekaz: zbieraj siły masz nas, sprawnie ogarniamy każdą płaszczyznę pracy Kociej Mamy.

Nie wiem, które uczucie najlepiej oddaje moje emocje, czy jest to duma, czy może satysfakcja, czy świadomość potęgi łączącej nas więzi.
Nadszedł wreszcie dzień, gdy usłyszałam: „Chyba ogłoszę amnestię, po wakacjach znowu wyglądasz jak nasza Kocia Mama, szykuj magiczne torebki, włączamy Cię do ekipy!” ze śmiechem zakomunikowała Renia podczas ustalania harmonogramu na nadchodzące miesiące.

Tak szczęśliwa dawno nie byłam. Tym bardziej, że zaplanowane były spotkania w placówkach, w których uczą się nasze fundacyjne dzieci. Dużo ich rośnie w Kociej Mamie. Starsze tworzące dość liczną już grupę młodzieży są wsparciem na kiermaszach i jarmarkach, młodsze pomagają w prowadzeniu zajęć w szkole albo w przedszkolu. Dorastające w wolontariacie matek, przy okazji, pobierają wiadomości, które kształtują ich relacje ze zwierzakami i ludźmi.

Praca matek w Fundacji przekłada się na życie całej rodziny. Odmienność formy aktywności pełnionego wolontariatu sprawia, że tak naprawdę jest obecna w naszej codzienności.

Zajęcia w szkole Laury były dniem dość wyjątkowym. Tego dnia rozpoczął pracę z dziećmi mój trzeci kot z trudnych adopcji, Mopik. Znaleziony wiosną, z 17 kleszczami w futrze, z okropnym kocim katarem, ostrym zapaleniem obustronnym płuc, wycieńczony, ważący 1,7 kg, lat 7 albo 5, wyglądał jak worek, w którym upchnięto wszystkie kocie choroby i nieszczęścia. Skołtuniony, zdredziały, brudny, ze złamanym ogonem, w dodatku beczący jak zarzynana koza, wzbudzał litość i smutek.
– Iza! Mam dla Ciebie kota – radośnie zakomunikowała mi Anna, lekarka z Filemona – Pasujecie teraz do siebie, dwa osobniki specjalnej troski, bierz go do adopcji.
Argumenty były mocne, więc szybko się zdecydowałam. Tym bardziej, że rekonwalescencję łatwiej razem znieść.
Dziś Mopik wygląda cudnie! Ma piękną, puszystą, mięciutką sierść, błyszczą miodowe oczka. Nabrał ciała, wreszcie przypomina kota swej rasy, a jest przecież norweskim leśnym.

Do szkoły Laury pojechały dwa moje koty: syberyjski leśny morelowy Iwan i czarny Mopik.
Super duet, bardzo się kocurki zaprzyjaźniły. Razem buszują, razem psocą, razem zaburzają spokój staremu Leonowi.

Renata zabrała Malinkę rozgadaną rozpieszczoną do granic możliwości ale za to rewelacyjnie odnajdującą się w relacjach z dziećmi, a Iza starego, zdystansowanego brytyjczka, Pepka. Dzięki temu dzieciaki miały okazję poznać rasowe, wyjątkowej urody i charakteru koty.
Laura pękała z dumy pomagając mi w pracy. Tak szczęśliwej nie widziałam jej dawno.

Dzień był szczególny z kilku powodów: dla mnie, bo miałam przyjemność pobyć i pracować z najlepszymi, Ania i Renia bez najmniejszego problemu potrafią sprawnie przeprowadzić zajęcia z każdą grupą wiekową, Iza biegała z aparatem, a Joanna zdobiła buźki w kocie wąsiki i uszki. Dla szkoły, bo to za sprawą mamy Laury, Emilki, Kocia Mama rozpoczęła cykl spotkań z zakresu kociej edukacji. Dotąd żadna organizacja nie gościła w placówce proponując podobne akcje. Dla Mopika, bo Iwan pomógł mu wejść w nową rolę. Tego dnia rozpoczął, jak każdy mój kot, wolontariat na miarę swoich możliwości.

Myślę, że nie muszę tłumaczyć jaką wzbudziłyśmy sensację, zdumienie i podziw.
Zachwyceni byli wszyscy, pani dyrektor, grono pedagogiczne, a szczególnie dzieci.