Nie umiem zrozumieć

Powinnam grzmieć, a jednak milczę. Powinnam piętnować, a jednak nie czynię tego. Dlaczego tak postępuję? Nie ze strachu, a z troski o koty.

Nie chcę, by Fundacja kojarzyła się negatywnie jako ta, która rozpętuje afery w internecie. Kto i na ile zawinił w tym konkretnym przypadku, kto zapomniał o przysiędze składanej podczas odbierania lekarskiego dyplomu, kto potraktował środowiskowe koty jako te gorszego sortu stanie się tajemnicą przekazywaną szeptem w kociarskim środowisku. Takie zachowania nigdy nie uchodzą płazem. Każde kłamstwo zawsze się wyda, jest to tylko kwestią czasu.

Ile w opowiedzianej mi historii było prawdy nie wiem i nie mam zamiaru bawić się w detektywa.
Faktem jest, że pani zabiegająca o przyjęcie kotów była na początku bardzo wiarygodna, zdeterminowana i nawet miła. Do czasu kiedy się okazało, że weterynarze pewnej łódzkiej nawet dość znanej kliniki, chore koty zaszczepili.

Tylko dzięki swojej intuicji uniknęłam skażenia domów tymczasowych i zaszczepione maluchy umieściłam w fundacyjnej lecznicy. Koci katar w ostrym stadium, świerzbowiec wylewający się z uszu, nosy zajęte ropą i oczy maślane nie okazały się w tym wypadku żadnym przeciwwskazaniem, by zaordynować uodparniającą szczepionkę.

Wiedziałam, że konsekwencje mogą być dramatyczne. Niestety tym razem się nie pomyliłam. Organizm osłabiony chorobą, dodatkowo obciążony szczepionką, na przeciwciała zareagował kalcywirozą i koronawirusem.

Odchodziły jeden za drugim. Karmione na siłę, bez apetytu kompletnie, bo nosy zajęte ropą traciły węch, a więc i ochotę na jedzenie. Noszone w koszykach, by mieć non stop nad nimi kontrolę, wędrowały z opiekunkami do sklepu albo na spacer z dziećmi do parku. Przerażone o ich los, starałyśmy się nie oszaleć i mimo dramatycznej sytuacji w miarę normalnie funkcjonować, choć głowa zajęta była jedną uporczywą myślą: „Czy damy radę wspólnymi siłami zwalczyć paskudną chorobę?”

Kroplówki to stały element ratowania. Zastrzyki, glukoza, duphalyte, polisept vet recovery, convalescence suport. Poszły w ruch strzykawki. Małe, wątłe ciałka kułyśmy aplikując im na siłę specyfiki umożliwiające powrót do życia. Każdy wspólny dzień był świętem, wygraną na miarę wielkiej bitwy.

Kiedy Ania jechała na wakacje, najbardziej chorą bidę mi powierzyła. Nie jedzący, z nosem zatkanym ropą, wyłysiały z sierści pod szyją, ważył tyle co motyl, dlatego panującym zwyczajem szybko nadałam mu imię Protek. Dołożyłam jeszcze jeden obowiązek do tych, których i tak już mam w nadmiarze. Wszystko zostało podporządkowane i przemodelowane tak, bym mogła mieć całodobowy monitoring. Na razie walczymy. W każdy kolejny dzień wchodzę z coraz większym optymizmem mając nadzieję, że szala zwycięstwa przechyla się delikatnie w moją stronę.

Ile ich było w moim życiu nie sposób zliczyć. Kiedyś wędrując z synkiem na plac zabaw, w jednej ręce trzymałam malutką rączkę w drugiej koszyk z kociątkiem. Lata minęły, moje życie nic się nie zmieniło. Synek wyrósł na mężczyznę, który też jest wolontariuszem.

Wchodząc do domu na widok kociaka wystającego z czapki powiedział:
– Co Mama, znowu Twoja pora walki o smrodki?

Ta zbiórka jest z przeznaczeniem na nie: na Protka, na Agatkę, na Gitarę i stado innych, które nosimy w czapkach, biegamy codzienne do lecznic, zasypiamy niespokojnie kilka razy się budząc sprawdzając jakie są efekty naszych syzyfowych zabiegów.