Połamaniec

W każdej współpracującej z Kocią Mamą lecznicy wisi plakat z kolorowo-szarym kotem, stoi puszka na datki, leżą reklamowe ulotki.
Opiekunowie potrafią wyciągać z tego właściwe wnioski w sytuacjach kryzysowych.

Tym razem alarm w środku dnia. Pani nie bardzo wiedziała czy najpierw przepraszać, że nie respektuje informacji zawartej na stronie odnośnie kontaktów z szefową, czy od razu przedstawić problem. Z reguły petentów odsyłam do konkretnej wolontariuszki, bowiem są granice i mojego wolontariatu, tym razem jednak zrobiłam wyjątek i weszłam w kompetencję Moniki. Skłoniły mnie do tego forma i sposób przedstawiania problemu.

Znam rozkład dnia wolontariuszek podobnie jak i one znają moje zajęcia. Ułatwia to nam szalenie współpracę, wiemy jaką formę komunikacji o danej godzinie możemy podjąć. Nie chciałam dopuścić, by wolontariat narażał Monikę na ewentualne uwagi przełożonych, a emocje, jakie owładnęły opiekunką, zbyt długo musiałaby tonować. Chcąc nie chcąc podjęłam interwencję.

– Droga pani – zaczęłam bardzo stanowczo – Wysłucham pani prośby, ale mam warunek:  odpowiada pani wyłącznie na moje pytania, pomijamy wszystkie inne wątki, jestem teraz w pracy, skoro mam pomóc, proszę tylko o konkrety.
Wybiłam ją z rytmu opowieści o wszystkim. Opiekunowie czasem zachowują się kompletnie nieracjonalnie. Niby dzwonią o pomoc dla kota, ale nie skupiają się na tym jak wspólnie działać, by ogarnąć problem, a zamiast tego dążą w pierwszej kolejności do wystawienia sobie laurki jak to cudnie, oddanie i z przejęciem opiekują się swoim stadem.

Pamiętajmy, że Fundacja jest od tego by pomagać, ratować, operować , leczyć. Nam nie trzeba tłumaczyć naszych obowiązków, ale zanim udzielimy wsparcia musimy przede wszystkim zadać kłopotliwe z pozoru pytania, by wyeliminować przejmowanie za inne organizacje należących do nich zobowiązań. Bywało, że osoby działające w innych organizacjach, w przypadku konieczności operacji czy kosztownego leczenia,  zgłaszały się o wsparcie do Kociej Mamy tłumacząc się, że ich organizacja nie posiada stosownych środków. Nie interesuje mnie motywacja przynależności i trwania w źle zarządzanej organizacji, każdy wybiera dla siebie najlepszą formę wolontariatu, ale nie mam zamiaru przejmować zobowiązań innych, i tym samym pełnić rolę parasola pomocowego dla tych, którzy nie potrafią zadbać o powołane przez siebie organizacje. Od tego stanowiska nigdy nie odstąpię, zbyt bowiem szanuję niesłychaną pracę moich wolontariuszek i ich troskę o budżet na pomaganie kotom.

Kot zwany Pieszczochem, dokarmiany był na Osiedlu Mireckiego. Do tej pory nie wyrażał chęci socjalizacji, ale nie uciekał przed opiekunką w popłochu. Pewnego dnia zaczął kuleć. W lecznicy stwierdzono oprócz kociego kataru i złego stanu uzębienia, konieczność operacji złamanej łapki.
Do tego Pieszczoch nie był kastratem, więc i ten zabieg został zasugerowany. Koszty zabiegu, hospitalizacja i wszelkie przygotowania przerosły możliwości finansowe pani, która do tej pory nie była związana z żadną organizacją, ale będąc z kotem w lecznicy i siedząc w kolejce zobaczyła plakat fundacyjny więc dostrzegła szansę.

Droga słuszna, wręcz zrozumiała.
Szybko zawarłyśmy porozumienie: podzieliłyśmy się kosztami. Fundacja przejęła finansowanie operacji i kastracji, a pani resztę okołooperacyjnych kosztów. Ponadto uzgodniłyśmy, że opiekunka podpisze z Fundacją umowę adopcyjną na tego właśnie kota.

Ustalenie tego zajęło mi, to bagatela, niecałe pół godziny wliczając weryfikację interwencji z lecznicą. To również rutynowe działanie, konsultacja z lekarzem prowadzącym kota.

Szybko, sprawnie, fakt, że wbrew ustaleniom, ale jestem przekonana, że w przypadku akurat tej interwencji, Monika raczej powinna być mi wdzięczna za zastępstwo.

Każdy, kto zechce wspomóc kota, kto docenia skalę pracy Kociej Mamy i opiekę, jaką zapewniamy tym w sumie najtrudniejszym kotom, może przekazać drobny datek tu.