ruch w interesie

Jak co roku, o tej porze zaczyna się koci ruch w interesie, zarządzanym przez Kocią Mamę. Ruszyły z impetem żłobki i przedszkola, na szczęście domy rehabilitacyjne świecą pustkami. Opiekunowie tych wirtualnych przypominają się z reguły w chwili, kiedy kończy się wyprawka (żwir, leki, karma) albo kiedy nadchodzi pora rutynowego, kontrolnego badania. Tak już jest, że decydując się na działanie w niezwykle trudnej kategorii czyli przygotowywaniu maluszków do samodzielnego życia oraz opieki nad seniorami, wpakowałam sobie na barki najkosztowniejsze zadania. Pewnie, że mogłam wybrać drogę na skróty, te, jeszcze z dyndającą pępowinką, kierować automatycznie do eutanazji i nikt by nie miał prawa złym słowem skomentować decyzji, ponieważ ustawa dopuszcza ten proceder, a stare, schorowane koty posyłać bez pardonu za Tęczowy Most, bo przecież środki, które trzeba generować na badania okresowe, to nie jest wcale mały budżet. Paradoksem jest, że obie grupy kotów są skarbonką, do której się wrzuca kupę kasy z niewiadomym efektem. Przypomnę w tym momencie Marcela.

Dość duże pieniądze wydałam na diagnostykę, na badania, na testy, na kolejne akcje i operacje ratujące mu życie, a efekt i tak był przykry, płakali lekarze, jak go żegnali. Pewnie, że proces wydawania pieniędzy rozłożył się w czasie, więc nie odczułam jednorazowo obciążenia, ale w sumie, przez te wszystkie lata, kiedy przebywał w domu tymczasowym, na utrzymanie go przy życiu fundacja przeznaczyła prawie 20 tysięcy złotych. Mam świadomość, że otrzymałam częściowe wsparcie, pisząc cele na Ratuj Zwierzaki, że ładnie pomagali darczyńcy, biorąc kota pod wirtualną opiekę. Jednak uważam, że nikt tak naprawdę nie ma pojęcia, jak duże kwoty pojawiają się na fakturach, kiedy trafi nam się niecodzienny, „atrakcyjny” chorobowo przypadek. Dlaczego teraz podejmuję ten temat?
Przecież Marcela już nie ma, a maluszki przyjęte w ubiegłym sezonie już dawno biegają w stałych domkach. Otóż, już tłumaczę.

Sezon na kocięta, przekazywane do Kociej Mamy, łączy się bardzo mocno z wiosną i latem, a więc porami roku, kiedy ludzie wędrują po całym kraju. Internet wiele kwestii upraszcza, podpowiada „wujek Google”. Wystarczy, że będąc w kłopocie, wpiszemy hasło, a natychmiast dostajemy kilka podpowiedzi. Na ludzi, korzystających z przerw weekendowych i urlopów, oprócz atrakcji planowanych, spadają te nieplanowane. Kiedy spotykają małego, chorego kociaka, a są mieszkańcami Łodzi lub okolic, automatycznie zgłaszają się do Fundacji Kocia Mama z nadzieją, że nasze domy tymczasowe pauzują i tylko czekają, aż ktoś przekaże nam chore lub do karmienia kociaczki. Otóż jest to błędna interpretacja naszej pracy. Robimy oczywiście co w naszej mocy, by pomóc, przejąć, zaopiekować się fachowo, ale należy pamiętać, że każdy wolontariusz to osoba czynna i aktywna zawodowo. Nie podejmie się większej ilości obowiązków niż jest w stanie odpowiedzialnie wykonać. O ile rozumiem intencję przekazywania nam osesków, o tyle kompletnie nie mogę zrozumieć, jak beztrosko przerzuca się na fundację swoje kocie emocje.

Nagminnie otrzymuję prośby o przyjęcie kociąt lub kotów z różnych miejsc, które odwiedzali wczasowicze. Podana jest miejscowość, adres ośrodka i nakaz: może by coś zrobiła dla nieszczęśnika organizacja? Od razu jest też czytelna, jasna wiadomość, że na aktywność ani tymczasową współpracę osoby zgłaszającej nie mam co liczyć.
I teraz na moje barki doszedł nieprzewidziany obowiązek. Powinnam chyba wziąć urlop i natychmiast pojechać w podane miejsce i sprawdzić wiadomości i zabrać kota do Łodzi, tylko nasuwa się pytanie, dlaczego zgłasza się mnie interwencję, a nie lokalnej organizacji, przecież chyba to prostsza i logiczniejsza droga pomocowa.
Do głowy by mi nie przyszło pisać do jakieś działającej na Pomorzu czy Śląsku fundacji, by przyjechała ratować koty do Łodzi!

Rozumiem empatię, troskę o los kota, ale trzeba racjonalnie ocenić moc sprawczą każdej organizacji. Nie generuję budżetu na wyjazdy interwencyjne, na opłaty za pobyt w hotelu. Całość zgromadzonych zasobów przeznaczam wyłącznie na koty i cele zapisane w Statucie. To, że fundacja jest prywatną firmą nie oznacza, że mam prawo bez sensu wydawać pieniądze. Fundacja to nie prywatne gospodarstwo, w którym gospodyni rządzi budżetem według własnego uznania. Obowiązuje nas sprawozdawczość, posiadamy nadzór księgowy, a wszystkie swoje pomysły, które chcę wprowadzić w życie, konsultuję także z prawnikami oraz Radą i Zarządem. Kocia Mama dba o porządek biurokratyczno – prawny, bo czytelność firmy jest szalenie ważna dla darczyńców. Dziwne, kontrowersyjne, niczym nie uzasadnione wydatki, podważają wiarygodność i zaufanie, a ja, mając tak solidne wsparcie prawno – księgowe , nie mam ochoty przekreślać wypracowanej relacji.

Oczywiście zachęcam do pomagania kotom w potrzebie, ale należy pamiętać, że zawsze zgłaszający interwencję powinien deklarować także chęć współpracy, czy to poprzez bycie tymczasowym domem, opiekunem wirtualnym, czy jednorazowym sponsorem.

Opublikowano w kategoriach: Łódź