Wenus i Wasyl – wspólna adopcja

Pakiety wyjątkowych kotów rozmaicie idą do adopcji, generalnie jednak w przypadku tych pooperacyjnych staram się, by dwa kociaki miały minimum jedno oko wspólne.
W Kociej Mamie wszystko się zdarzyć może.

Wenus i Wasyl przebywały i przygotowywane były do adopcji w domu Izy, nie u mnie. Mylić może imię, ale u wolontariuszki, która swoje zwierzaki prywatne też ma kalekie.

Dając jej maluchy miałam świadomość, że by je zabrać będę musiała stoczyć maleńką walkę. Iza, podobnie jak ja, najbardziej kocha te kalekie i niekompletne. Liczyłam na jej zdrowy rozsądek i potęgę mojego autorytetu. Nie spieszyłam się z tą adopcją, choć wiedziałam, że każdy tydzień dłużej razem źle rokuje.

Zwerfikowałam zainteresowaną Panią, ustaliłam zasady adopcji… Opowiedziałam wolontariusze o nowej opiekunce, dlaczego akurat ją wybrałam.
– Podaj proszę termin kiedy możemy zawieźć koty do Włocławka.
– Popatrzę w grafik jak mam rozpisane dyżury.

Ustaliliśmy szczegóły, pani przysłała maila kontaktowego. Czas mijał. Maluchy zostały poddane zabiegom.

Cisza wróży burzę albo zmianę pogody.
Kilka dni wcześniej Iza pyta:
– Czy możemy odwołać adopcję?
Spokojnie, ale bez tłumaczenia, spytałam tylko „Dlaczego”?
– Ja je chcę adoptować…
– Nie! – nie podjęłam dyskusji.
Kolejne pytanie:
– Muszę jechać?
– Tak, pod Ciebie ustawiany był termin!
Nie drążyła, zna mnie!

Dzień wyjazdu. Ruszamy o 13.
Napięcie panuje w aucie. Iza cała spięta, czuje jej emocje, doskonale rozumiem, miłość do kotów miesza się ze złością na mnie, z pretensją, musiałam to przyjąć dla jej i mojego dobra.
Z niewinną miną wyjmuję laptopa, włączam internet, wyjaśniam że będę pracować.

Jedziemy, dziewczyny z przodu beztrosko rozmawiają, choć rzucają delikatne spojrzenia za siebie. Ja milcząca to raczej rzadkość, zamyślona i nieobecna Iza.

Chwila adopcji jest chwilą prawdy, dla mnie jeszcze jednym potwierdzeniem, że dobrze wybrałam. Cudowne miejsce, przemiła świadoma opiekunka i dla mnie najcenniejsza zapłata – uśmiech Izy, inne już emocje, zero spięcia. Odprężona, szczęśliwa.

Boli mnie, kiedy czasem muszę zachowywać się jak typowa klasyczna szefowa, bez pardonu egzekwować ustalenia, ale ideą wolontariatu jest zbierać te kalekie i reanimować, przysposabiać je do normalnego mimo ograniczeń życia. Doceniam szalenie zaangażowanie Izy, jej przeogromne pokłady empatii, oddanie misji, ale muszę realnie patrzeć w przyszłość Kociej Mamy, nie stać mnie na zamknięcie takiego domu tymczasowego jaki ona prowadzi.
Ma rękę do kalekich, umie się opiekować. Jest podwójnie do tego przygotowana i empatycznie i zawodowo to fenomenalne połączenie.

Prawdę mówiąc, nigdy jej kalekich kotów nie odmawiałam, cieszyłam się jak dziecko kiedy się niby ze mną droczyła wyciągając kolejne biedy do adopcji.
Bez wahania dałam jej skopaną Marylkę, podpaloną Szolę, dziką Dzidzię i mojego czarnego Czarka z dachu, dostała jednookiego Izolka i pobitą Balbinę.

Powrót był kompletnie inny.
Swoim zwyczajem opowiadałam śmieszne fundacyjne historyjki. Było wesoło, radośnie, lekko.
Tym razem laptop miał wolne, swoje zadanie spełnił we wcześniejszej drodze.

Za kilka lat, kolejnym nowym wolontariuszkom opowiadać będę historyjkę dlaczego to na adopcję w pakiecie jechałam oprócz kotów z laptopem i jak ważna była jego rola w danej sytuacji. Teraz cieszymy się kolejną udaną adopcją fundacyjnych ślepaczków.